architektura troski

Iwona Kalenik

Kategoria: architektura

  • Stare miasta

    Stare miasta

    Dziś dla mnie ważny wieczór. Za chwilę, podczas PechaKucha Night Warsaw vol.20, będę miała okazję mówić o tym, czym się zajmuję, nad czym pracuję w Pracowni Projektowania Wnętrz Miejskich w gdańskiej ASP: o mieście, o formie i de-formacji. Tym razem odbywa się w przestrzeni Domu Innowacji społecznych Marzyciele i Rzemieślnicy, co tym bardziej cieszy, bo miejsce jest zacne. Dobry początek lata.

    Wakacje to dobry czas, by zwolnić i spróbować zrozumieć miejsca, w których się jest, które się tylko odwiedza lub dłużej mieszka. Lato sprzyja. Długie dni i dobra pogoda ułatwiają zadanie i zachęcają, by w przestrzeni miasta przebywać. Stare miasta przeżywają turystyczne oblężenie. Ale w każdym z nich można znaleźć ciche zaułki i miejsca, które choćby przez krótką chwilę będą tylko nasze. Ja zwykle szukam miejsc, które pozornie są wyludnione. Po to, by spotkać tam lokalnych mieszkańców i pójść ich śladem, wejść do ich kawiarni czy podążać ścieżkami na skrót.
    No właśnie.. stare miasta. Czy chodzi w nich tylko o to, że są stare? Kiedyś tak mi się wydawało. Lubiłam te odrapane ściany, wytartą posadzkę ulic. I nadal lubię. Dlatego w moich tekstach często znaleźć można odniesienia do materialności architektury, do dotyku, bezpośredniego kontaktu z materią. Ale to nie wszystko..

    To nie w tym kryje się sekret fenomenu starych miast. Jeśli lepiej się im przyjrzeć, uważniej spojrzeć – można dostrzec i zrozumieć na czym polega ich niezwykłość. Wystarczy spojrzeć do góry, na sufit miejskiego wnętrza. Okaże się, że jego krawędzie rzadko kiedy są równoległe, że „niebo” właściwie nigdy nie przybiera regularnego kształtu. Ulice, po gruntownej geometrycznej analizie, okazują się bardzo „krzywe”, trudno o równoległości czy prostopadłości.

    Fasady, mury, ściany miejskich wnętrz – są przestrzenią nieustannej negocjacji, gry nisz, załamań. Nigdy nie są płaskie i przeźroczyste. Zawsze skrzętnie chronią dostępu do prywatności, którą skrywają. To wyraźne rozdzielenie tego co prywatne od tego, co publiczne to jedna z cech miejsc, które przyciągają najbardziej. Ale fasady starych miast są przede wszystkim przestrzenią pomiędzy. Mają swoją grubość, nie są płaskie, nie są przeźroczyste. Można w nich znaleźć wypukłości i wgłębienia, odciski, ślady. Zawsze ich szukam i próbuję rozwikłać ich zagadkę. Czasem odpowiedź przychodzi od razu, czasem nigdy, pozostawiając niedosyt i chęć powrotu.

    Gdyby tak współczesne miasta poszukiwały swojego kodu w deformacji, zamiast piąć się wyżej i wyżej i odsłaniając wszystko co wewnątrz, nie pozostawiając żadnej tajemnicy…

  • Trudne melodie

    Trudne melodie

    Muzyka i architektura. Architektura i muzyka. Napisano i powiedziano już tyle w tym temacie. Jest rytm i harmonia i nawet cisza na swój sposób i tu i tam. Jak to jest, że jedne melodie zapadają nam tam bardzo w głowę, że słyszymy je długo po koncercie? Albo dlaczego są takie, których możemy słuchać w kółko, choć czasem nie potrafimy ich powtórzyć? Zawsze mnie to zastanawiało..

    Śpiewałam kiedyś w chórze. Wiedziałam i rozumiałam co znaczy współbrzmienie i dlaczego tak ważna jest odpowiedzialność każdej osoby. To nieprawda, że w chórze łatwo ukryć jakiś fałsz. Dyrygent i wprawne ucho słuchacza słyszy go doskonale, a nadzieja, że takich uszu będzie niewiele to niepoważne traktowanie odbiorców. Dlatego każdy chórzysta musi znać każdą nutę utworu, znać na pamięć takty wstecz i do przodu, wiedzieć co będzie za dwie linijki.

    Ale piękna jest też improwizacja jazzowa. Początek, temat, puszczona muzyczna nić, która z czasem rozwija się, poddaje wariacjom, deformuje i znów wraca do tematu, by znowu rozwinąć się, ale w odmienny sposób. Wciąż jednak, w każdym takcie pobrzmiewają ślady „prototypu”, bazy, wokół której budowane są dźwięki. Czasem dobrze znane melodie przybierają nowe, ciekawe brzmienia. Wciąż jednak rozpoznajemy w nich te bazowe dźwięki, które dały im początek.

    W muzyce i architekturze znajduję wiele analogii. Często patrzę na architekturę miasta jak na muzykę. Szukam zasad, tematów, napięć powodujących ciarki na plecach i momenty wzruszeń. Bywa, że pozornie trudne, nieoczywiste miasto pozwala odkryć w sobie niezwykłe miejsca, które albo zaraz chcę pokazać komuś albo zachować tylko dla siebie, by kiedyś do nich wrócić i odkryć w nich coś nowego. Zupełnie jak z muzyką. Ta trudniejsza – inspiruje i daje wiele satysfakcji kiedy już się ją głębiej pozna i zrozumie.

  • Spowolnienie

    Spowolnienie

    Dobrze czasem, a może na zawsze, zdecydować o trudniejszej drodze. Piękna(nie tylko wizualnie) architektura jest zwykle trudna właśnie, nieoczywista i wymagająca.

    – tak zaczęłam moją kartkę z zimowych wakacji.

    Drewniany dom stoi na wzgórzu. Samochód zostawia się na dole, przy strumieniu. Dalej można już tylko iść lub jechać terenowym autem. Zimą cięższe bagaże albo zakupy układa się na saniach, ciągniętych przez konia. Droga na górę jest wąska i dość stroma. W śniegu po kolana, dojście do domu zajmuje około dwadzieścia minut. Akurat tyle, by przemyśleć dzień.

    Wyraźny zapach obecności zwierząt uderza w progu. Tuż obok, przez drzwi, żyją krowy, koń, kury, kilka łagodnych kundelków i kotów. Zapach ich ciepłych ciał oraz siana miesza się i przenika do domu. Po trzech dniach przestaje być wyczuwalny. Ponownie poczuję go po powrocie do Warszawy, gdy otworzę plecak. Pierwszy raz przywiozłam ze sobą zapach miejsca. A może nie pierwszy, ale na tyle wyraźny, by mój stępiony węch zareagował.

    W kuchni jest piec opalany drewnem, od którego robi się gorąco i nad którym można suszyć przemoczone nogawki i buty. Przygasa tylko na parę nocnych godzin. Woda na herbatę grzeje się akurat tyle, że kiedy z dołu dajemy znać, że ruszamy pod górkę, po dojściu czeka na nas gorący, gwiżdżący czajnik. Dokładamy drewna, by nacieszyć się ciepłem.

    Z okien domu roztacza się niebywały widok na całe Tatry. Dokładnie na wprost – Morskie Oko – rozpoznaję od razu. W dole – ostre dachy podhalańskich domów, cmentarz na wzgórzu, strumień. I droga, którą pokonywałam przynajmniej raz dziennie.

    Żeby to wszystko docenić potrzeba uważności i spowolnienia, zatrzymania się, by wyrównać oddech i spojrzeć w dół. Wielka siła i mądrość kryje się w codziennych rytuałach: rozpaleniu ognia, oporządzeniu zwierząt, przygotowaniu sań, pokonaniu drogi na dół i z powrotem.. Tu jest na nie miejsce. Wszystko inne musi dopasować się do nich. Ciągłość i trwałość wciąż są tu w cenie. Co rano widać jak miasteczko w dolinie budzi się. Jeden, drugi, trzeci, kolejne kominy wypuszczają dym ze swoich pieców.. Każdego dnia tak samo. Podobne, drewniane domy z podobnymi oborami i stodołami, ze stojącymi przed nimi drewnianymi saniami, ciągle naprawianymi raczej niż wymienianymi na nowe.

    Więc może zupełnie celowo zrezygnować z ułatwień na rzecz upięknień..? Patrzę na ten skromny dom, stojące tuż obok budynki gospodarskie i niewielką kapliczkę, na pejzaż, w jakim wyrosły – tu mówi się o pięknie..

    Slow… spowolnienie. Jedna rzecz w jednym czasie. Pilnowanie ognia, by nie przygasł.

  • Lapidarium

    Lapidarium

    Architektura, która wywołuje pragnienie przebywania w jej otoczeniu lub w niej samej, onieśmiela i wzrusza. Trochę jak mały przedmiot, pamiątka, kamyk, którego nie sposób wyrzucić, bo kontakt z nim, zapach, dotyk wywołują jakieś wspomnienie. W niektórych domach są specjalne miejsca, zwykle półki, czasem pokrywa pianina albo celowo przygotowane szafki, w których ustawiane są „lapidaria” – przywiezione z podróży, otrzymane albo znalezione obiekty, zwykle niepowiązane ze sobą żadnym kryterium poza (nie)wielkością. Jedyne, co je ze sobą łączy to wspomnienia ich właściciela.

    Architektury nie da się jednak zmieścić w dłoni. Być może dlatego tak bardzo jest fotografowana, bo to jedyny sposób na zachowanie wspomnienia. Ale czy naprawdę jedyny? Może właśnie pisanie o niej, a w zasadzie o sobie w niej, o emocjach, jakie wywołuje bądź nie, byłoby dobrym sposobem na zachowanie wspomnień?  O tym już wkrótce…

    Ale wróćmy do lapidariów i drobnych rozmiarów.

    John Soane, angielski architekt, żyjący na przełomie XVIII i XIXw. potraktował swój własny dom jak laboratorium architektoniczne, nieustannie je zmieniając, dostosowując do jego zmieniających się potrzeb wynikających z zamiłowania do kolekcjonowania. Kolekcjonował artefakty, antyczne lapidaria, odlewy, fragmenty zdobień, marmurowe i gipsowe rzeźby, ale również rysunki, szkice i malarstwo. Pozornie chaotycznie ustawione, wypełniają obecnie absolutnie każdą przestrzeń domu, na schodach, półkach, gzymsach.

    Ten niepozorny dom – muzeum przy Lincoln’s Inn w Londynie, nieśmiałym gestem zaprasza do środka. Jego fasada nieco odróżnia się od pozostałych – jest jasna, ale i podwójna. To wynik przebudów i zmian, jakich dokonał architekt.

    Dlaczego o tym piszę? Otóż, to jedno z miejsc, z których nie chce się wyjść. To szkatułka wypełniona pasją właściciela. Cały dom jest wielkim dziełem sztuki, mieszczącym w sobie kolejne, mniejsze, a jego ciasna organizacja zmusza do powolnego tempa pozwalającego przyglądać się dokładnie artefaktom. To zadziwiające miejsce, w którym ma się poczucie bycia jednocześnie wewnątrz i na zewnątrz architektury, w środku i obok.


    Fotografia autorstwa stu smith pochodzi z jego strony.

    Więcej fotografii z Sir John Soane’s Muzeum.

    Licencja creative commons: Attribution-NoDerivs 2.0 Generic (CC BY-ND 2.0)

  • Tak mało

    Tak mało

    Tak mało powiedziałem.
    Krótkie dni.

    Krótkie dni,
    Krótkie noce,
    Krótkie lata.

    Tak mało powiedziałem,
    Nie zdążyłem.

    Serce moje zmęczyło się
    Zachwytem,
    Rozpaczą,
    Gorliwością,
    Nadzieją.

    Paszcza lewiatana
    Zamykała się na mnie.

    Nagi leżałem na brzegach
    Bezludnych wysp.

    Porwał mnie w otchłań ze sobą
    Biały wieloryb świata.

    I teraz nie wiem
    Co było prawdziwe. *

     

    *Czesław Miłosz, Tak mało

    Usłyszałam ten wiersz kilka lat temu. W formie muzycznego utworu, w wykonaniu Anthonego Miłosza. To jeden z tych tekstów, które można recytować na zalanym porannym, letnim słońcem placu małego miasta. W ciszy, harmonii i spokoju, których tak brakuje.

    Przypomina mi się maleńkie miasteczko w południowej Francji. Niewiele ponad 150 mieszkańców, więc pewnie można by na pisać „wieś”. Piszę jednak „miasteczko”, bo domy były ze sobą połączone, tworzyły wyraźne cztery uliczki, zbiegające się w placu, na którym stał kościół i mała fontanna. Kościół niewiele różnił się od domów, jedynie dając znać dzwonnicą o swojej roli. Ciemność pochmurnego wieczoru nie pozwalała dostrzec, że miasteczko przytulone jest do gór i całe zbudowane z jednego rodzaju kamienia. Jedyne co wyróżnia poszczególne domy to kolor okiennic. Tak mało, tak nic tam się nie działo. Tego wieczoru mały kościół, jak nigdy, wypełnił się po brzegi. Wszyscy mieszkańcy przyszli posłuchać muzyki. Koncert wyśpiewano idealnie od pierwszej do ostatniej nuty. Trzydzieści osób współbrzmiało tak, że każdy z nich odczuwał dreszcz wzruszenia. W tej starej przestrzeni, pachnącej mchem i drewnem wybrzmiała muzyka, która nigdzie indziej już nie brzmiała tak samo. Poruszeni byli wszyscy. I chór i słuchacze. Coś niezwykłego było w tym, tak bardzo zwyczajnym, miejscu.

    / zdjęcia dzięki Google Street View /

    W przeddzień Bożego Narodzenia pytam o skromność i pokorę, w której upatruję ogromnej siły architektury. W świecie skoncentrowanym na obrazach, przepełnionym milionami zdjęć, komunikatów, które mimowolnie przyjmujemy i kolekcjonujemy w pamięci, być może właśnie architektura nie-spektakularna bezgłośnie powie najwięcej i najmądrzej. Może w przestrzeniach o skalach do ogarnięcia, pozwalających poczuć materię możliwe będzie doświadczenie ponadczasowej niezwykłości i mocy architektury, która poza wszystkim tworzy miasto, bo jej zewnętrzność przynależy do przestrzeni publicznej. Budynki-obiekty, tworzone by zachwycać, by wylać słowotok form i znaczeń, skupiają na sobie uwagę niczym operowe divy, potrzebujące orkiestry i chóru, by na ich tle pokazać swój kunszt. Przez moment oczy widzów zwrócone są tylko na nie.

    Jednak wybieram harmonię i równowagę. Skromność i pokorę. By współbrzmieć. I nie zdążyć powiedzieć zbyt wiele.

    Dobrych Świąt!

  • Zobaczyć miejsce

    Zobaczyć miejsce

    Znaczący odcień jaki dzieli słowo „zobaczyć” od słowa „widzieć”, ginie w innych językach – francuskim, włoskim, niemieckim czy angielskim, sprowadzany potocznie do samego widzenia – voir, vedere, albo see, sehen. Tymczasem „zobaczyć” może wyrażać zarówno olśnienie, jak i zrozumienie. Nie traci świeżości szybkiego spojrzenia, a równocześnie oznacza, że po części wiadomo już, na co się patrzy, skoro się „zobaczyło”. *

    * Bohdan Paczowski „Zobaczyć”

    Niedawno przygotowywałam pracę na wystawę doktorantów gdańskiej ASP, poświęconą konkretnemu miejscu – kościołowi Świętego Jana w Gdańsku, taki trochę site-specific. Zastanawiałam się o czym opowiedzieć, co pokazać, co będzie mi bliskie, a jednocześnie oddane miejscu, w którym ma powstać wystawa. Miejsce poznałam już wcześniej. Zrobiło na mnie ogromne wrażenie. To kościół – nekropolia, jak większość w starym Gdańsku. Posadzka „Jana” wyłożona jest nagrobnymi płytami z inskrypcjami o datach, które trudno sobie wyobrazić. Zetknięcie z historią jest odczuwalne w każdym zakamarku.  

    Dokumentacja fotograficzna jest stałym elementem pracy architekta i jednym z najważniejszych źródeł informacji o cechach miejsca. Zwykle jednak sprowadzana jest do wykonania standardowych szerokich ujęć pokazujących jak najwięcej w jednym kadrze i traktowana jest pomocniczo. Jednak zawężenie kadru na etapie dokumentacji może być źródłem inspiracji i nieść dodatkowe, wartościowe treści. Takie zbliżenie się do dokumentowanego obiektu na odległość ramienia, pozwala zobaczyć faktury i wzory ścian, podłóg, odkryć detale, które giną w natłoku informacji gromadzonych na ogólnych fotografiach. Zdjęcia, w których trudno ocenić skalę fotografowanego obiektu, ze względu na brak punktów odniesienia, same w sobie stanowią graficzną kompozycję. Tak dokumentowana architektura przestaje być jedynie obiektem o określonej funkcji, ale zyskuje warstwę łączącą ją ze sztuką: malarstwem, grafiką czy rzeźbą, która pozwala prawdziwie ją zobaczyć.

    Od pewnego czasu, z pełną premedytacją używam aparatu o stałej ogniskowej. To swego rodzaju ograniczenie, bo nie ma funkcji przybliżenia/oddalenia. Jednak dzięki temu trzeba się poruszyć. Podejść bliżej lub zrobić krok w tył, dać czas myśli by wyprzedziła gest.

    Wernisaż wystawy odbył się 6. grudnia. Prace można oglądać do 17. stycznia. Zapraszam! 

  • Dopełnianie

    Dopełnianie

    Jedna z wąskich uliczek najstarszej części Barcelony odkrywała przede mną swoją tajemnicę. Za starą fasadą rozpoznawałam nowe formy. Zdawały się być przyklejone do niej. Bramny przesmyk pod budynkiem prowadził mnie na drugą stronę, na inną uliczkę. Stamtąd budynek wyglądał już zupełnie inaczej. Patrząc na niego byłam jednak przekonana, że nadal tu należy, że czerpie z tego co wokół.

    Znów wracam do Petera Zumthora i jego „Myślenia architekturą„. Ta książka jest jednym z moich przewodników i drogowskazów, gdy zbaczam na niepewne ścieżki chwilowych zafascynowań… Tym razem sięgam po fragment o dopełnianiu krajobrazu. Bardzo podoba mi się to sformułowanie. Dopełnianie. To nie uzupełnianie ani wypełnianie, ale właśnie do-pełnianie. W trybie ciągłości, nie-skończoności.

    Obecność niektórych budowli kryje dla mnie pewną tajemnicę. Zdają się one po prostu być. Nie darzy się ich szczególną uwagą. A jednak bodaj nie sposób wyobrazić sobie miejsca, w którym stoją bez nich. Budynki te wyglądają na mocno zakotwiczone w ziemi. Wywołują wrażenie, że są naturalną częścią otoczenia, i mówią „Jestem jakiego mnie widzisz i tutaj przynależę”.*

    *Peter Zumthor, Myślenie architekturą, Karakter, 2010, s.17

    To fragment, który szczególnie lubię. Jestem już zmęczona nowościami, kolejnymi fikuśnymi projektami, wymyślnymi kształtami budynków-rzeźb. Choć jeśli naprawdę są rzeźbami to jeszcze nie jest najgorzej. Dramat zaczyna się, gdy są niemymi obiektami, które mogłyby stanąć wszędzie. Zumthor pisze o architekturze, która wywołuje wrażenie integralności, przynależności do miejsca, która tworzy „sensotwórczą relację napięć”. Piękne…

    Nie można przynależeć „przez kontrast”. W dialogu potrzeba płaszczyzny porozumienia i zwrócenia się ku rozmówcy, dania odpowiedzi. Architektoniczny „kontrast” jest zbyt bolesny dla przestrzeni.

  • Z bliska

    Z bliska

    Stare miasta nie są wygodne, nie są łatwe. Wymagają uważności i spowolnienia. Często w ich centralnych częściach nie można poruszać się samochodem, a kamienne posadzki nie nadają się na szpilki. Tu nie ma mowy o pośpiechu. Wąskie uliczki wymagają niepisanej umowy między mieszkańcami, opartej na dyskretności. Wszystko jest tak blisko siebie, a jednak pozostaje ukryte, niedostępne. Kontakt z architekturą w takich miastach jest jak patrzenie przez wąskokątny obiektyw (swoją drogą wąskokątne obiektywy nazywa się często portretowymi). Długa ogniskowa pozwala na bardzo dobrą jakość obrazu, ale dość wąski kadr.

    W szerokich przestrzeniach wielkich miast wszystko jest widoczne i nachalnie domaga się uwagi. Nie pamiętam kiedy fotografowałam nowoczesną ulicę. Całkiem niedawno natomiast nie mogłam oderwać oczu od starych, podniszczonych ścian w niewielkim miasteczku, pełnych śladów, zakamarków, delikatnych deformacji. Idąc coraz wolniej delektowałam się tą spokojną, skromną przestrzenią.

    Jutro będę rozmawiać z grupą studentów z Pracowni Projektowania Wnętrz Miejskich w gdańskiej ASP na temat…miłosnego spotkania. Inspiracją do tego seminarium jest tekst wykładu “Dotyk i pieszczota. Subtelne terytoria architektury dialogicznej” (2003) Jacka Dominiczaka, architekta i autora teorii dialogiczności w architekturze, opublikowany w antologii Adama Budaka “Co to jest architektura?” (wersja skrócona wykładu do przeczytania > tutaj)

    Co mają wspólnego stare miasta z erotyką?

    Gdy spojrzysz na stare miasta południowej Italii, zobaczysz, że ich architektura potrafi budować erotykę przestrzeni specyficznym bezwstydem. Te miasta jakże niezwykle porywają nocą, gdy ręką wyczuwasz zaledwie nierówności przeciwstawnych murów, dotyk dwóch różnych ścian, a ich odległość pozwala ci widzieć jedynie fragmenty załamań, oświetlone lampą schody, tarasy, które usiłują zrównać swoje połamane upływem czasu posadzki.  (Jacek Dominiczak)

    / źródło obrazów: Google Street View

     

  • Mury miejskie

    Mury miejskie

    Jeśli spojrzeć na miejskie wnętrze jak na pustkę wydrążoną w masie muru, okaże się, że jej objętość jest bogata w zapach, dźwięk, barwę, kontrast, stając się przez to jeszcze bliższa. Juhani Pallasmaa w swojej książce „Oczy skóry” stwierdza, że to widzenie peryferyjne, a nie skupiony wzrok, może nas naprawdę zanurzyć w „ciele” świata. Ciało świata, ciało miasta, rozumiane jest tu w kontekście swoich możliwości, potencjału, a nie tylko tego czym w istocie jest. Mur, stanowiący ramy takiego doświadczenia przestrzeni, może je pogłębić kiedy „zrośnie się” z miejscem, w którym powstaje i powie: „Jestem taki, jakiego mnie widzisz, i tutaj przynależę” (Peter Zumthor, „Myślenie architekturą”, Wydawnictwo Karakter, Kraków, 2010, s.17)

    To, czego pozbawia się współczesna architektura, to atmosfera. Tęsknotę za nią koję wybierając się na spacery wąskimi uliczkami starych miast. W chropowatościach ścian, zadrapaniach, bliznach i śladach, ale też deformacjach wynikających ze specyficznej geometrii miejsc, poszukuję tego, czego nie ma w najdokładniej zaprojektowanych „ikonicznych” budynkach. Ludzkie doświadczenie przestrzeni budowane jest wszak przez wiele zmysłów, a proste, subtelne zetknięcia z materią pozostają w pamięci na długo.

    Osobiste doświadczenie bycia w przestrzeni, zanurzenia się w niej, fizycznego dotknięcia zwraca mnie ku pierwotnym doświadczeniom. Zapadają mi w pamięć miejsca, w których materiał odgrywa istotną rolę, został pieczołowicie wybrany. Staje się wtedy łącznikiem między mną, a miejscem, w którym jestem. Materiał żywy, żyjący swoim rytmem daje mi to poczucie. Stare, południowoeuropejskie miasta przepełnione są poczuciem bliskości architektury. To wymagająca, trudna przestrzeń, ale to w niej czuję, że jestem jej częścią. Te miasta, dzięki swojej zwartej, ciągłej strukturze, zdają się być przestrzeniami, które łatwo ogarnąć, zrozumieć, przemierzyć pieszo. Mury zdają się mówić „trzymaj się mnie, a na pewno się nie zgubisz”.

  • Dwadzieścia par rąk

    Dwadzieścia par rąk

    Najbardziej upalny dzień lata, prawie 40 stopni w cieniu. W hucie szkła jeszcze cieplej, choć tam przynajmniej cień i dużo wody, więc upał nie jest tak nieznośny. Zwiedzam. Jak należy, z biletem, w grupie, z przewodnikiem. Patrzę jak powstają kryształowe kieliszki, wazony i kolorowe ptaszki do postawienia na półce. Najpierw w formie gorących baniek dmuchanych przez doświadczonych…rzemieślników? Artystów? Przewodnik mówi o nich „artyści rzemieślnicy”. Piękne to określenie. Zawsze zastanawiałam się czy architekt jest artystą czy rzemieślnikiem? Zadaję to pytanie wielu architektom, ale trudno o jakąś spójną wizję. Może więc można połączyć artystę i rzemieślnika w przypadku architektów również?

    …Potem szkło chłodzi się w specjalnych bukowych, mokrych formach. Zanim trafi w precyzyjne dłonie pań, które szlifują w nim wzory, przechodzi kilka etapów i oglądane jest przez kilka osób. W cały proces zaangażowanych jest kilkanaście, a może nawet dwadzieścia osób. Dwadzieścia par rąk dotyka każde naczynie zanim trafi do przyfabrycznego sklepiku czy bezpośrednio do zamawiającego. Na każdym etapie produkcji stoi beczka z napisem „stłuczki”, do której trafiają przypadkowo lub zupełnie celowo zbite „egzemplarze”.

    Z architekturą niby jest podobnie. Zanim stanie się tym, czym ma być, na etapie projektowania i tworzenia dotknie ją wiele rąk i obejrzy wiele oczu. A jednak często zdarza się, że już za późno na „stłuczkę”. Siłą i jednocześnie przekleństwem architektury jest jej trwałość. Kryształowe kieliszki można potłuc, trafią z powrotem do pieca i staną się znów gorącą magmą. Nic się nie marnuje.

    Patrzę na stare rysunki projektowe wiszące na ścianach huty. Przewodnik pokazuje, że niektóre elementy linii produkcyjnej nie zmieniły się od lat, ponieważ to sprawdzone, dobre rozwiązania. Wciąż tak samo, przy użyciu wiekowego ręcznego, obrotowego „imadełka” nanosi się linie przebiegu szlifów. Jedyna zmiana to marker zamiast pędzelka. W hucie nie ma komputerów. Są zręczne dłonie i uważne oczy. Może dzięki temu kryształowe szklanki mają w sobie wciąż coś tak wyjątkowego?

    Przewodnik mówi, że huta realizuje zamówienia z całego świata, ale w Polsce ma niewielu odbiorców. Bo kryształ jest drogi i niemodny. Przyglądam się tym wypracowanym, wyjątkowym i wspaniałym obiektom. I przypomina mi się zdanie jakie napisałam w komentarzu do wykładu Jacka Dominiczaka o jego projekcie dla miasta Fremantle:

    Lubię stawiać na stole zastawę, którą otrzymałam w spadku po babci. Właściwie każdy gość ją zauważa. Nikt nie komentuje talerzy z IKEA, chyba, że mówiąc „Mam takie same…” Potrzebę ciągłości wypełniam małymi gestami w kierunku przeszłości, wplatając fragmenty tego, co było w to, co jest.

    Narastanie, ciągłość, obecność różnorodności, nowego i starego. W mieście to kluczowe dla powstawania dobrych przestrzeni. Jestem o tym przekonana. Bliskość pomiędzy tym, co nowe, a tym, co stare, obecne od lat, może być tylko ubogacająca. Dla obu stron. Ot taka dygresja na koniec…