architektura troski

Iwona Kalenik

Tag: bliskość

  • Cisza zaułków

    Cisza zaułków

    Starzy ludzie mają w sobie specyficzny spokój wynikający z życiowych doświadczeń. Niczego nie muszą udowadniać, niczego nie muszą bronić. Ich ciała i umysły niosą historie, o których młodzi mogą czasem tylko pomarzyć. Ich niespieszność wynika nie tylko z fizycznego niedomagania, często po prostu nigdzie im się nie spieszy. Przypomina mi się obraz panów, których mijam regularnie w okolicy mojego domu. Jest ich trzech. Umawiają się codziennie na przechadzkę, podczas której rozprawiają o jakichś bardzo skomplikowanych naukowych sprawach. Idą powoli, choć żywo gestykulując. Czasem zaśmieją się, czasem pokłócą. Ubrani lekko odświętnie roztaczają wokół siebie zapach wody kolońskiej. Bardzo lubię ich mijać i patrzeć na to ich „już nic nie muszę…”

    Na czym polega fenomen starych miast? Dlaczego wybieramy je jako cel podróży? Czego w nich poszukujemy? Przecież nie chodzi chyba tylko o to, że są stare. Coś więcej musi z tego wynikać.

    W zaułkach starych miast lub historycznych centrów unosi się specyficzny zapach. Najbardziej lubię go tuż po majowym, popołudniowych deszczu. To mieszanka aromatów nagrzanego słońcem kamienia, przesiąkniętych deszczem murów i kwiatowych pyłków z kwitnących drzew. Często z otwartych okien dociera zapach przygotowywanego posiłku.

    W ciszy zaułków można naprawdę poczuć, doświadczyć miasta, jego materii, cielesności. Wszystko jest blisko, na wyciągnięcie ręki. Subtelne załamania murów, krzywizny fasad, nierówności łatanej posadzki. Nisze, zagłębienia, murki i schodki zachęcające do odpoczynku i kontemplacji, ułatwiające percepcję z różnych stron i poziomów. Mimo obecności innych ludzi, panuje tam spokój. Szum rozmów, odgłosy z otwartych kawiarenek nie przeszkadzają w skupieniu i przyglądaniu się. To miasta, które pozwalają sobie na bliskość. Nie wstydzą się swoich niedoskonałości. W pełnym świetle ukazując blizny i zranienia.

    Narastające latami struktury przenikają się i dopełniają, co rusz budując interesujące kompozycje i widoki. Nic nie jest takie samo, choć wszystko jest spójne. Inne, ale tożsame.

  • Dwadzieścia par rąk

    Dwadzieścia par rąk

    Najbardziej upalny dzień lata, prawie 40 stopni w cieniu. W hucie szkła jeszcze cieplej, choć tam przynajmniej cień i dużo wody, więc upał nie jest tak nieznośny. Zwiedzam. Jak należy, z biletem, w grupie, z przewodnikiem. Patrzę jak powstają kryształowe kieliszki, wazony i kolorowe ptaszki do postawienia na półce. Najpierw w formie gorących baniek dmuchanych przez doświadczonych…rzemieślników? Artystów? Przewodnik mówi o nich „artyści rzemieślnicy”. Piękne to określenie. Zawsze zastanawiałam się czy architekt jest artystą czy rzemieślnikiem? Zadaję to pytanie wielu architektom, ale trudno o jakąś spójną wizję. Może więc można połączyć artystę i rzemieślnika w przypadku architektów również?

    …Potem szkło chłodzi się w specjalnych bukowych, mokrych formach. Zanim trafi w precyzyjne dłonie pań, które szlifują w nim wzory, przechodzi kilka etapów i oglądane jest przez kilka osób. W cały proces zaangażowanych jest kilkanaście, a może nawet dwadzieścia osób. Dwadzieścia par rąk dotyka każde naczynie zanim trafi do przyfabrycznego sklepiku czy bezpośrednio do zamawiającego. Na każdym etapie produkcji stoi beczka z napisem „stłuczki”, do której trafiają przypadkowo lub zupełnie celowo zbite „egzemplarze”.

    Z architekturą niby jest podobnie. Zanim stanie się tym, czym ma być, na etapie projektowania i tworzenia dotknie ją wiele rąk i obejrzy wiele oczu. A jednak często zdarza się, że już za późno na „stłuczkę”. Siłą i jednocześnie przekleństwem architektury jest jej trwałość. Kryształowe kieliszki można potłuc, trafią z powrotem do pieca i staną się znów gorącą magmą. Nic się nie marnuje.

    Patrzę na stare rysunki projektowe wiszące na ścianach huty. Przewodnik pokazuje, że niektóre elementy linii produkcyjnej nie zmieniły się od lat, ponieważ to sprawdzone, dobre rozwiązania. Wciąż tak samo, przy użyciu wiekowego ręcznego, obrotowego „imadełka” nanosi się linie przebiegu szlifów. Jedyna zmiana to marker zamiast pędzelka. W hucie nie ma komputerów. Są zręczne dłonie i uważne oczy. Może dzięki temu kryształowe szklanki mają w sobie wciąż coś tak wyjątkowego?

    Przewodnik mówi, że huta realizuje zamówienia z całego świata, ale w Polsce ma niewielu odbiorców. Bo kryształ jest drogi i niemodny. Przyglądam się tym wypracowanym, wyjątkowym i wspaniałym obiektom. I przypomina mi się zdanie jakie napisałam w komentarzu do wykładu Jacka Dominiczaka o jego projekcie dla miasta Fremantle:

    Lubię stawiać na stole zastawę, którą otrzymałam w spadku po babci. Właściwie każdy gość ją zauważa. Nikt nie komentuje talerzy z IKEA, chyba, że mówiąc „Mam takie same…” Potrzebę ciągłości wypełniam małymi gestami w kierunku przeszłości, wplatając fragmenty tego, co było w to, co jest.

    Narastanie, ciągłość, obecność różnorodności, nowego i starego. W mieście to kluczowe dla powstawania dobrych przestrzeni. Jestem o tym przekonana. Bliskość pomiędzy tym, co nowe, a tym, co stare, obecne od lat, może być tylko ubogacająca. Dla obu stron. Ot taka dygresja na koniec…

  • Rzymskie statki i jedna fotografia

    Rzymskie statki i jedna fotografia

     

    Statki, które mijają się nocą,
    w przelocie do siebie coś mówią.
    Daleki znak, syreny zew,
    co znów w ciemnościach się gubią.
    Tak i my w życiu oceanie
    mówimy, a ktoś nas słyszy,
    Spojrzenie tylko, tylko głos,
    tylko znak – potem znów ciemność i cisza.

     

    Henry Wadsworth Longfellow (1807–1882)  (tłumaczenie: Zofia Chądzyńska)

    Ten wiersz wraca do mnie od czasu do czasu. Pierwszy raz „spotkałam się” z nim kiedy byłam jeszcze na początku liceum i nic nie wskazywało na to, że będę zajmować się architekturą. Z resztą, na pierwszy rzut oka to w ogóle nie jest architektoniczny wiersz… Choć, jeśli przyjrzeć mu się dokładniej, zinterpretować inaczej?

    Użyłam go kilka miesięcy temu jako komentarza do wykładu Jacka Dominiczaka, z którym doktoranci gdańskiej ASP spotykali się w ramach przedmiotu zatytułowanego „metodologia badań”. Wykład rozpoczynała przepiękna, niedopowiedziana i bardzo zmysłowa fotografia autorstwa Evy Rubinstein.

    Cały wykład poświęcony był projektowi Pawilonu Polskiego w Wenecji z 2004r, którego Jacek Dominiczak był współautorem (wraz z Dominikiem Lejmanem). To niezwykły projekt, w którym objawiają się idee dialogicznej architektury. Ale to przede wszystkim projekt mówiący o niemożliwości fizycznego dotyku powodowanego statycznością architektury, ale jednoczesnej możliwości nieustannego dialogu, relacji opartej na języku geometrii.

    …Poszukiwałam tej fotografii na majowej wystawie prac Evy Rubinstein w Łodzi. Niestety nie było jej. Nie ma zbyt wielu informacji o niej, trudno o reprodukcje. A jest wyjątkowa.

    A ten wiersz.. Ten wiersz również wrócił do mnie niedawno, kiedy po raz kolejny spoglądałam na rzymskie ulice, w których historię odczuwa się w każdym zakamarku. I nie tylko dlatego, że to po prostu bardzo stare miasto. Ale to miasto, które narasta, nawarstawia się, a mury budynków „widziały” więcej niż niejeden mieszkaniec Rzymu.

    Włoskie miasta mają w sobie coś zmysłowego. Niespieszność, ciągłość, nieustanny dialog z tym, co spotykane. Siedziałam niedawno znów na Piazza di S.Maria in Trastevere w Rzymie i zastanawiałam się jak to się dzieje, że włoskie miasta potrafią przetrwać wieki w niezmiennym kodzie kolorystycznym i materiałowym, choć jeśli dobrze się przyjrzeć każdy budynek jest inny i wyjątkowy na swój sposób? Wypełnione „po brzegi” budynkami wąskie uliczki budzą zachwyt swoją spójnością, pięknymi barwami oświetlanymi południowym światłem. Ulice Rzymu to mieszanka czerwieni, ochr i żółcieni, poprzetykana zieleniami i turkusami okiennic i kremowym odcieniem kamienia, używanego do wszelkich wykończeń i detali. O niemalże jednolicie ceglano-czerwonej Bolonii można przeczytać we wpisie na blogu Travelsfool. To też przykład niezwykłego, bardzo konsekwentnego kodu kolorystycznego dla miasta. Oba miasta, Bolonia i Rzym, „opowiadają” wyglądem o swojej historii. Każda cegła, każdy kamień, ale też każdy kolor ma znaczenie i nie jest przypadkowy. Ciekawe, że współczesne, nowoczesne budynki bardzo rzadko operują kolorem. Są albo białe, albo emanują kolorami użytych materiałów: szarością betonu, brązem drewna, srebrzysto-błękitną przeźroczystością szkła..

    Ten wiersz.. jest o architekturze. O tym, że może dawać sygnały, że może mówić, że może znaczyć…

  • Na szerokość ramion

    Na szerokość ramion

    Najwęższe uliczki południowoeuropejskich miast bywają tak ciasne, że można dotknąć ich ścian(tak, ulice mają ściany, to nie pomyłka) kiedy rozłoży się szeroko ramiona. W takich uliczkach okna są naprawdę blisko, naprzeciw siebie. A między małymi balkonami często rozpostarte są sznurki, służące do suszenia bielizny. Można wiec czasami dobitnie poczuć zapach gotowanej zupy, usłyszeć strzępki rozmów czy wręcz zobaczyć intymne skrawki rodzinnego życia.

    Mieszkałam kiedyś ponad miesiąc w Turynie, w kamienicy, która miała maleńki dziedziniec, ciasno otulony oficynami. Była to ciepła pora roku, większość okien była otwarta. We Włoszech okna mają okiennice, więc, jeśli trzeba osłonić się przed słońcem, albo spojrzeniami – można mieć nadal otwarte do wewnątrz okna wpuszczające powietrze, ale przymknięte okiennice… No więc te okna wychodziły na siebie. Duże, wysokie, z każdego mieszkania po trzy albo cztery, na każdym z czterech pięter. W pierwszym tygodniu nie mogłam przestać wpatrywać się w nie niczym wścibska sąsiadka. Czułam, że jestem naprawdę blisko tych ludzi. W każdym mieszkaniu działa się odrębna historia, która czasami, w przypływie emocji, wylewała się na balkon lub dziedziniec, co jednak nie budziło większego zainteresowania pozostałych sąsiadów. Dość szybko zrozumiałam, że tego typu przestrzenie rządzą się swoimi niepisanymi regułami. Nie było mowy o „zaglądaniu sobie w okna”. Mieszkania „uzbrojone” były jakby kurtyną ze świadomości mieszkańców, którzy, doświadczeni dzieleniem wspólnej ciasnej przestrzeni, szanowali prywatność innych i tego, co za okiennicami. Nie trzeba było dużych odległości, by czuć się prywatnie. Sama to odczułam dość szybko. Moje zainteresowanie tym, co za oknami innych wynikało z tego, że zawsze mieszkałam w domach, za płotem, za firanką. Jednak szybko osłabło. Inni, ku mojemu zdumieniu, zupełnie nie interesowali się tym, co aktualnie gotuję czy oglądam.

    Piszę o tym dlatego, że architektura daje tę ogromną wartość jaką jest odczucie prywatności, generowane przez mur, ścianę, grubość materii. To za ścianą jesteśmy „u siebie”, mimo, że to ledwie dwadzieścia czy czterdzieści centymetrów od przestrzeni dostępnej dla wszystkich. W dużo mniejszym stopniu daje tę prywatność cienka, szklana przegroda.. Brak ścian, openspace, przestrzenie niczyje w miastach, wytwarzają dziwne uczucie bycia nie-wiadomo-gdzie, bo ani wewnątrz, ani na zewnątrz, już nie publicznie, a jeszcze nie prywatnie. Chciałabym napisać: potęga muru! Byłby niezły tytuł.. Jednocześnie w tej ścianie tkwi wielki potencjał fasady, która przynależąc do zewnętrza jest odpowiedzialna za jego jakość. Dobrze to widać kiedy buduje się makietę budynku. Kiedy pamięta się o grubościach, a nie składa elewacje z cienkich kartek brystolu, okazuje się, że ściana staje się wręcz „przestrzenią do przebycia” między wnętrzem a zewnętrzem, dającą możliwość kreowania nisz, wnęk, otworów o odpowiednich proporcjach i kierunkach.

    Uwielbiam ściany, do których można się zbliżyć, poczuć ciepło nagrzanego słońcem kamienia, zobaczyć jak się starzeją, jak odciska się na nich historia. Uwielbiam ściany, w których można zobaczyć coś więcej niż własne odbicie..