architektura troski

Iwona Kalenik

Tag: dotyk

  • Mury miejskie

    Mury miejskie

    Jeśli spojrzeć na miejskie wnętrze jak na pustkę wydrążoną w masie muru, okaże się, że jej objętość jest bogata w zapach, dźwięk, barwę, kontrast, stając się przez to jeszcze bliższa. Juhani Pallasmaa w swojej książce „Oczy skóry” stwierdza, że to widzenie peryferyjne, a nie skupiony wzrok, może nas naprawdę zanurzyć w „ciele” świata. Ciało świata, ciało miasta, rozumiane jest tu w kontekście swoich możliwości, potencjału, a nie tylko tego czym w istocie jest. Mur, stanowiący ramy takiego doświadczenia przestrzeni, może je pogłębić kiedy „zrośnie się” z miejscem, w którym powstaje i powie: „Jestem taki, jakiego mnie widzisz, i tutaj przynależę” (Peter Zumthor, „Myślenie architekturą”, Wydawnictwo Karakter, Kraków, 2010, s.17)

    To, czego pozbawia się współczesna architektura, to atmosfera. Tęsknotę za nią koję wybierając się na spacery wąskimi uliczkami starych miast. W chropowatościach ścian, zadrapaniach, bliznach i śladach, ale też deformacjach wynikających ze specyficznej geometrii miejsc, poszukuję tego, czego nie ma w najdokładniej zaprojektowanych „ikonicznych” budynkach. Ludzkie doświadczenie przestrzeni budowane jest wszak przez wiele zmysłów, a proste, subtelne zetknięcia z materią pozostają w pamięci na długo.

    Osobiste doświadczenie bycia w przestrzeni, zanurzenia się w niej, fizycznego dotknięcia zwraca mnie ku pierwotnym doświadczeniom. Zapadają mi w pamięć miejsca, w których materiał odgrywa istotną rolę, został pieczołowicie wybrany. Staje się wtedy łącznikiem między mną, a miejscem, w którym jestem. Materiał żywy, żyjący swoim rytmem daje mi to poczucie. Stare, południowoeuropejskie miasta przepełnione są poczuciem bliskości architektury. To wymagająca, trudna przestrzeń, ale to w niej czuję, że jestem jej częścią. Te miasta, dzięki swojej zwartej, ciągłej strukturze, zdają się być przestrzeniami, które łatwo ogarnąć, zrozumieć, przemierzyć pieszo. Mury zdają się mówić „trzymaj się mnie, a na pewno się nie zgubisz”.

  • Dotknięcie detalu

    Dotknięcie detalu

    Dotknąć, poczuć budynek.. Ale jak? Tak po prostu podejść i przyłożyć rękę albo oprzeć się, przysiąść na stopniach? Tak fizycznie zetknąć się z nim? Czy może chodzi o zrozumienie? Mówi się o „dotknięciu problemu”, czyli zauważeniu, dostrzeżeniu jakiejś sprawy. Myślę, że jedna i druga interpretacja dotyku/dotknięcia będzie tu na miejscu.

    Detale decydują o tym jak odbiera się większą formę. Są bliżej, lepiej widoczne, łatwiej je obejrzeć, dotknąć czy powąchać. Myślę, że dobra architektura to ta, która nie pomija detalu, a wręcz go uwypukla. Tak, by odbiorca mógł wejść dzięki niemu w bliższą relację z architekturą, by mógł ją poczuć.

    Zupełnie nie rozumiem budynków pozbawionych detali w imię „czystości formy” czy słynnego hasła „less is more” Mies’a van der Rohe. I jakkolwiek piękne są to idee w swoich założeniach, to jednak często stają się znajdowanym na prędce usprawiedliwieniem braku uwagi poświęconej detalowi. Skupienie jedynie na funkcji, rozmieszczeniu „programu” budynku często tak dominuje projekt, że wnętrze traktuje się jak drugorzędne(zostawiając je „dekoratorom” mającym w swych przepastnych teczkach wzorniki kolorów i wykładzin), a zewnętrzny detal sprowadza do wypiaskowanego wzoru na szklanej elewacji (z pełną determinacją używam słowa elewacja, a nie fasada). A jednak, mam silne przekonanie, że to właśnie kontakt z detalem, poczucie budynku, również w jego wnętrzu, zatrzymanie wzorku na nim czy dotknięcie są świadectwem jakości architektury.

    I znów mam tu na myśli nie tylko samo fizyczne zetknięcie, ale właśnie zrozumienie przestrzeni, które będzie możliwe, jeśli budynek na to pozwoli, jeśli „powie” coś więcej niż to, że został zaprojektowany dla funkcji biurowej. To detalowe myślenie to nie tylko skupienie na fakturze materiału, ale może przede wszystkim na „zzoomowaniu” spojrzenia na budynek aż do jego głębi, struktury, wewnętrznego scenariusza. Dobra architektura wyróżnia się takim podejściem.

    ( > źródło zdjęcia )

    Jeden z architektów modernistów, Adolf Loos, projektując słynny budynek w Pradze – Villa Muller, opracował go w najmniejszym szczególe. I choć jego zewnętrze jest emanacją modernistycznych haseł, to wnętrze – efektem zaawansowanego myślenia o przestrzeni, w której uwidaczniają się relacje i związki. Sam Loos mówił:

    My architecture is not conceived in plans, but in spaces (cubes). I do not design floor plans, facades, sections. I design spaces. For me, there is no ground floor, first floor etc… For me, there are only contiguous, continual spaces, rooms, anterooms, terraces etc. Stories merge and spaces relate to each other.

  • Materia

    Materia

    „Materiał to nie jest wykończenie”

    – napisał Kengo Kuma, japoński architekt.

    Lubię przyglądać się tkaninom, ich splotom i wzorom. Lubię oglądać ściegi, obszycia, wykończenia krawieckie. Sama też potrafię szyć. To nie przypadek. Dorastałam przy dwóch maszynach do szycia. Obie moje babcie potrafiły uszyć piękne stroje. Z lamówkami, zaszewkami, kontrafałdami, kolorowymi guzikami obciągniętymi materiałem… Materiałem. Materią: tkaniną. Ważna była jej struktura, sploty, osnowy i wątki, odpowiednie ułożenie wykroju, wzór i kolor. Wszystko to miało wpływ na to jak potem wyglądał strój, jak się go nosiło, czuło ciałem, jak się w nim wyglądało. To ciekawe, że do tej pory pamiętam bardzo dokładnie sukienki uszyte przez babcie, swetry zrobione na drutach i jedyne buty, które zamówiłam sobie u szewca.. Potrafię precyzyjnie opisać ich wygląd, ale też moje wrażenia.

    Podobnie zapadają mi w pamięć miejsca, w których materiał odgrywa istotną rolę, został pieczołowicie wybrany. Staje się wtedy łącznikiem między mną, a miejscem, w którym jestem. Materiał żywy, żyjący swoim rytmem daje mi to poczucie i zapada w pamięć na dłużej. Kamienne schody porastane gdzieniegdzie mchem; drewniane, wygładzone, ciepłe siedzisko; uchwyt obszyty przecierającą się skórą; miedziane, okryte patyną, dachówki..

    Najnowszy numer „Autoportretu” w całości poświęcony jest meterialności i materiałowi. O architekturze Kengo Kumy pisze w „Autoportrecie” Barbara Stec. Warto zajrzeć do jego pracowni i przekonać się jak bardzo świadomie decyduje o wyborze materiałów, z których powstaną zaprojektowane przez niego budynki, że właściwie od tego wyboru zaczyna. Warto też go posłuchać. Pięknie mówi o zapachu deszczu, pustce, cieniu i o znaczeniu zmysłów, pomijanych do tej pory w myśleniu o architekturze. Zamknij oczy, zanurz się w architekturę. Powąchaj, poczuj, posłuchaj…

     

  • Dotyk materii

    Dotyk materii

    Kiedyś, razem z Agnieszką Szeffel – filmoznawczynią, którą poznałam w gdańskim studium podyplomowym architektura + dialog, redagowałyśmy blog „struktura pozioma”. Wciąż można go przeglądać, choć nasza działalność została zawieszona i podsumowana w ostatnim wpisie. Piszę o tym dlatego, że miałyśmy wtedy pomysł gromadzenia zdjęć dokumentujących jak mieszkają architekci. Powstał niewielki zbiór fotografii.

    A ja dziś zastanawiam się jak wygląda dzień architekta. Czy budzi się rano i zerka na listę spraw, które musi „odhaczyć”? Czy ma czas na „studia”, lektury, spotkania z innymi architektami, twórcami, artystami? Czy znajduje w swoim dniu pracy czas, by zanurzyć się w tekstach teoretyków lub filozofów? A może tego zupełnie nie potrzebuje?

    Mój dzień zaczynam od zrealizowania przynajmniej jednego z zaplanowanych zadań. Koło południa robię przerwę i wyciszam telefon na godzinę. To moje spotkanie z tymi, od których mogę się czegoś nauczyć. Sięgam wtedy po książki albo słucham wykładu w internecie. Bardzo lubię ten czas.

    Jakiś czas temu sięgnęłam po książkę Juhaniego Pallasmy „Oczy skóry” (wydaną w języku polskim pierwszy raz przez Instytut Architektury w 2012r.), którą podsunęła mi pewna humanistka. A ponieważ od dłuższego czasu przyglądam się zagadnieniu bliskości i dotyku, książka wydała mi się warta uwagi.

    Usiadłam więc wygodnie, w miękkim kawiarnianym fotelu, otulona zapachem mielonej kawy, mając przed sobą perspektywę chwili spędzonej z książką, której nie znałam. Chwilę wcześniej kupiłam ją w pobliskiej księgarni, jak zwykle wąchając strony i głaszcząc okładkę, na której zawsze poszukuję dodatkowych wrażeń (tak, jestem „maniaczką” w kwestii kontaktu z papierem). Pomyślałam, że przejrzę ją na razie pobieżnie, chwytając wzrokiem co ważniejsze tezy, a głębszą lekturę pozostawię sobie na wieczór.

    Zamówiłam więc duże caffe latte i niewielkie, pachnące ciastko z żurawiną, które idealnie trzaskało mi w ustach przy przegryzaniu. Zamoczone w kawie nie rozmiękało zbyt szybko, pozwalając mi delektować się jego zmieniającą się konsystencją i aromatem suszonych owoców. Fotel, w którym siedziałam, miał przetarte podłokietniki, z których wystawały „wąsy” nitek. Byłam ciekawa co Pallasmaa, o którym usłyszałam od humanistki, pisze o tematach mi bliskich. Jak to się dzieje, że tekst traktujący o architekturze budzi takie zainteresowanie wśród nie-architektów?

    Książka, którą trzymałam w ręku, miała niewiele obrazów. W przeciwieństwie do wielu albumowych wydań poświęconych architekturze, zawierających wystudiowane fotografie budowli, zwykle pozbawionych ludzi i fotografowanych niczym portrety, bez kontekstu. W podejściu wielu projektantów, ale również „odbiorców”, architektura stała się kolejnym obrazem do oglądania, wykluczającym bliskość, dotyk. Zupełnie jak wystudiowane twarze supermodelek. To znamienne jak bardzo skupiamy się na obrazach, w jak wielkim ich strumieniu zanurzamy się każdego dnia, rozpoczynając spotkanie ze światem od dotknięcia ekranu smartfonu. Spojrzenie w okno zastępuje spojrzenie w jego elektroniczną reprezentację i informację o sytuacji za nim.

    Wzrokocentryczne postrzeganie świata zubaża nasze doświadczenie bycia w nim w pełni. Tymczasem, jak pisze Pallasmaa, to widzenie peryferyjne, a nie skupiony wzrok, może nas naprawdę zanurzyć w „ciele” świata. Ta teza wydaje mi się bardzo trafna i głęboko przekonująca. Przymknęłam więc oczy, by przez chwilę spróbować być, a nie tylko patrzeć, by wiedzieć, a nie tylko widzieć. Zapach kawy, głosy przyciszonych rozmów mieszających się z subtelnym swingiem z Rio, płynącym z głośników, wreszcie wygodne oparcie fotela, pozwalające oprzeć głowę.. – ile cech miejsca można wydobyć jeśli tylko na moment „wyłączy” się wzrok i skupi na odczuwaniu atmosfery miejsca!

    Czytałam dalej, zagłębiając się w tezy autora i coraz bardziej byłam przekonana, że to, czego pozbawia się współczesna architektura, to właśnie atmosfera, rodzaj genius loci, za którym tęsknotę koimy wybierając się na spacery wąskimi uliczkami starych miast. To w ich chropowatościach, zadrapaniach, bliznach i śladach poszukujemy tego, czego nie ma w najdokładniej zaprojektowanych „ikonicznych” budynkach, olśniewających wymyślnymi formami czy błyszczącymi elewacjami. „Starchitekci”, tworzący budynki do oglądania i zachwycania się technologicznymi możliwościami i mocami obliczeniowymi nowoczesnych komputerów wykorzystywanych w procesie projektowania, jakby zapomnieli, że ludzkie doświadczenie przestrzeni budowane jest przez wiele zmysłów, a proste, subtelne zetknięcia z materią pozostają w pamięci na dłużej.

    Osobiste doświadczenie bycia w przestrzeni, zanurzenia się w niej, fizycznego dotknięcia zwraca nas ku pierwotnym doświadczeniom. To właśnie dotyk jest najwcześniej rozwiniętym zmysłem, pozwalającym na pierwszy kontakt ze światem i poznawanie go oraz bycie w nim do końca, nawet kiedy zabraknie wzroku. To jedyny zmysł, którego nie można stracić, i który, w przeciwieństwie do wzroku, nie potrzebuje odpoczynku.

    Filiżanka, na której dnie widziałam już tylko resztki spienionego mleka zmieszanego z kawą, wystygła. Okruchy ciastka układały się w nieznany gwiazdozbiór na drewnianym niebie stolika. Telefon, który wyciszyłam, bezpardonowo świecił ekranem informując mnie, że powinnam odebrać. Zbyt mocno lubię moje poranki z myślicielami i teoretykami architektury. Tym razem przedłużyłam moje spotkanie z książką tak, by przeczytać jak najwięcej. W kawiarni zrobiło się tłoczniej. Zamknęłam więc książkę, wsuwając paragon pomiędzy strony, do których chciałam ponownie powrócić. Spojrzałam przez okno w kierunku ulicy, skąd dochodził szum deszczu, mieszający się teraz z kawiarnianym swingiem. W myślach zostały mi słowa Pallasmy:

    „Prawdziwą miarą jakości miasta jest to, czy ktoś może sobie wyobrazić, że się w nim zakochuje”

  • Miasto pod stopami

    Miasto pod stopami

    Mam okazję uczestniczyć w zajęciach prowadzonych w gdańskiej ASP przez Monikę Zawadzką – architektkę i antropolożkę. Monika pisze o placach i ulicach i zagłębia się w badanie materii miejskości. Pierwsze zadanie studenckie polegało na przyjrzeniu się, intensywnemu zaobserwowaniu i zanotowaniu cech jakiegoś miejskiego fenomenu. Wybrałam podłogi. Te w obrębie Nowego Miasta w Warszawie ze względów czysto praktycznych, bo blisko. Zupełnie celowo i z premedytacją wybrałam patrzenie pod nogi, bo zwykle patrzę na to, co w górze i nie dostrzegam „dołów”. Zauważyłam, że większość moich zdjęć miast to kadry pozbawione podłogi, za to z dużą ilością gzymsów i dachów.

    Wybrałam się na spacer po deszczu, było zimno, koniec marca. Podłogi ulic były jeszcze mokre, a ich blask oślepiał. Parę godzin później były już suche i wyglądały zupełnie inaczej. Czy projektanci zastanawiają się nad takimi sprawami? Zwykle konkursowe projekty przedstawiają budynki lub miejskie wnętrza skąpane w letnim słońcu, wypełnione krągłymi od liści drzewami. W Polsce pora ciepła trwa dokładnie tyle samo co zimna, ale ta druga źle się prezentuje na konkursowych planszach i tym samym ulatuje ze świadomości.

    Tymczasem wpatrywałam się w podłogi ulic Nowego Miasta, notowałam własne odczucia i wrażenia. Taki spacer, z nastawieniem na „wyłapywanie” konkretnych zjawisk jest arcy-ciekawy i zapada w pamięć. Przypominam sobie posadzkę dominikańskiego kościoła Św.Jacka, do którego weszłam.. Wyłożona jasnymi i ciemnymi płytami kamiennymi, o wyraźnej porowatości i uszkodzeniach. Mocno zarysowana i zmatowiona. Przesuwając butami po podłodze wyczuwałam piasek, którym była przybrudzona. Podłoga sprawiała wrażenie jasnej, może przez biel ścian i sufitu tego wnętrza i mocne światło, które przebijało się przez witraże. Oświetlona światłem słońca podłoga przybierała prawie jednolity odcień, lekko raziła, ale nie oślepiała. Słychać było każdy krok osób noszących buty z twardymi podeszwami lub na obcasach.

    Takie obserwowanie miasta pod kątem jednego fenomenu, jakim się jawi, jest jak nastawienie się na jeden zmysł. Wtedy wszystko odczuwa się ze zdwojoną siłą, na zupełnie innym poziomie. A po jakimś czasie, we wspomnieniu, powraca z zadziwiającą siłą detalu.

    Miejskie podłogi mogą mówić więcej niż byśmy się spodziewali. Podobnie jak domowa, również miejska, podłoga może nosić ślady historii, jaka się wydarzała. Lubię te połatane, pocerowane podłogi, z bliznami – śladami, że coś tu było, coś stało. W Berlinie można gdzieniegdzie zobaczyć ślady muru. Bardzo to poruszające. W Warszawie, na jednej z głównych ulic, Alei Solidarności, zaznaczono ślady dawnego usytuowania kościoła Narodzenia Najświętszej Marii Panny, który został przesunięty(!!!) na potrzeby poszerzenia ulicy. Ale takich „pamiątek” jest więcej. A jeśli tylko spojrzy się pod nogi albo, w ciepły dzień, zdejmie buty i poczuje stopami ciepło ogrzanej słońcem kamiennej posadzki, można dowiedzieć się więcej o mieście…

  • Na szerokość ramion

    Na szerokość ramion

    Najwęższe uliczki południowoeuropejskich miast bywają tak ciasne, że można dotknąć ich ścian(tak, ulice mają ściany, to nie pomyłka) kiedy rozłoży się szeroko ramiona. W takich uliczkach okna są naprawdę blisko, naprzeciw siebie. A między małymi balkonami często rozpostarte są sznurki, służące do suszenia bielizny. Można wiec czasami dobitnie poczuć zapach gotowanej zupy, usłyszeć strzępki rozmów czy wręcz zobaczyć intymne skrawki rodzinnego życia.

    Mieszkałam kiedyś ponad miesiąc w Turynie, w kamienicy, która miała maleńki dziedziniec, ciasno otulony oficynami. Była to ciepła pora roku, większość okien była otwarta. We Włoszech okna mają okiennice, więc, jeśli trzeba osłonić się przed słońcem, albo spojrzeniami – można mieć nadal otwarte do wewnątrz okna wpuszczające powietrze, ale przymknięte okiennice… No więc te okna wychodziły na siebie. Duże, wysokie, z każdego mieszkania po trzy albo cztery, na każdym z czterech pięter. W pierwszym tygodniu nie mogłam przestać wpatrywać się w nie niczym wścibska sąsiadka. Czułam, że jestem naprawdę blisko tych ludzi. W każdym mieszkaniu działa się odrębna historia, która czasami, w przypływie emocji, wylewała się na balkon lub dziedziniec, co jednak nie budziło większego zainteresowania pozostałych sąsiadów. Dość szybko zrozumiałam, że tego typu przestrzenie rządzą się swoimi niepisanymi regułami. Nie było mowy o „zaglądaniu sobie w okna”. Mieszkania „uzbrojone” były jakby kurtyną ze świadomości mieszkańców, którzy, doświadczeni dzieleniem wspólnej ciasnej przestrzeni, szanowali prywatność innych i tego, co za okiennicami. Nie trzeba było dużych odległości, by czuć się prywatnie. Sama to odczułam dość szybko. Moje zainteresowanie tym, co za oknami innych wynikało z tego, że zawsze mieszkałam w domach, za płotem, za firanką. Jednak szybko osłabło. Inni, ku mojemu zdumieniu, zupełnie nie interesowali się tym, co aktualnie gotuję czy oglądam.

    Piszę o tym dlatego, że architektura daje tę ogromną wartość jaką jest odczucie prywatności, generowane przez mur, ścianę, grubość materii. To za ścianą jesteśmy „u siebie”, mimo, że to ledwie dwadzieścia czy czterdzieści centymetrów od przestrzeni dostępnej dla wszystkich. W dużo mniejszym stopniu daje tę prywatność cienka, szklana przegroda.. Brak ścian, openspace, przestrzenie niczyje w miastach, wytwarzają dziwne uczucie bycia nie-wiadomo-gdzie, bo ani wewnątrz, ani na zewnątrz, już nie publicznie, a jeszcze nie prywatnie. Chciałabym napisać: potęga muru! Byłby niezły tytuł.. Jednocześnie w tej ścianie tkwi wielki potencjał fasady, która przynależąc do zewnętrza jest odpowiedzialna za jego jakość. Dobrze to widać kiedy buduje się makietę budynku. Kiedy pamięta się o grubościach, a nie składa elewacje z cienkich kartek brystolu, okazuje się, że ściana staje się wręcz „przestrzenią do przebycia” między wnętrzem a zewnętrzem, dającą możliwość kreowania nisz, wnęk, otworów o odpowiednich proporcjach i kierunkach.

    Uwielbiam ściany, do których można się zbliżyć, poczuć ciepło nagrzanego słońcem kamienia, zobaczyć jak się starzeją, jak odciska się na nich historia. Uwielbiam ściany, w których można zobaczyć coś więcej niż własne odbicie..

     

  • W objęciach budynków

    W objęciach budynków

    DSC06248

    Christopher Alexander w „Języku wzorców” pisze:

    „Przestrzeń zewnętrzna, która jest jedynie „tym co pozostało” między budynkami, w zasadzie nie będzie użytkowana.”

    Alexander określa dwa rodzaje przestrzeni – negatywową, bezkształtną i pozytywową, o określonym, zamkniętym, wyraźnym kształcie, którego granice można choćby częściowo, wyznaczyć. Przywołuje analizy Camillo Sitte, z których wnioski są jednoznaczne jeśli chodzi o wpływ rodzaju przestrzeni na aktywność ludzi. To właśnie przestrzenie pozytywowe, place i placyki tworzące systemy wnętrz, częściowo zamknięte, ale też otwarte na kolejne wnętrza uliczek bądź placów, były najbardziej popularne i odwiedzane. Wspomniany Sitte jednocześnie wskazuje na wiele mówiący przykład budowania ważnych budowli, jakimi były kościoły, w dawnych czasach. Z przeanalizowanych 255 kościołów, tylko 6 jest wolnostojących. Pozostałe, w mniejszym bądź większym stopniu, łączyły się z innymi budynkami. W Rzymie zaś nie powstał żaden(!) kościół, który nie styka się z inną budowlą. Trudno, z resztą, odnaleźć tam inne, poza starożytnymi w obrębie Forum Romanum, budowle, które istniałyby same dla siebie.

    nolli-map

    Plan Rzymu, narysowany przez Nolliego, dobitnie o tym świadczy. Jakże to odmienne od współczesnego myślenia o architekturze, w którym przeważa dążenie do budowania osobnych budynków generujących negatywową przestrzeń, ale za to skupiających niewątpliwie uwagę na swojej formie. Przykład? Biurowe centrum Warszawy ze szklanymi wieżowcami. Nieprzyjazna, wietrzna przestrzeń, którą się przebywa. Byle szybciej, bo nie ma co szukać zaułków, placyków czy przytulnych uliczek, które mogłyby spowolnić rytm kroków. Są za to wysokie, nie do ogarnięcia wzrokiem, budynki, które wieczorem pustoszeją.