architektura troski

Iwona Kalenik

Kategoria: idee i teoria

  • Duch miejsca

    Duch miejsca

    Często mówi się o tym, że jakieś miasto albo miejsce ma atmosferę, klimat, a innemu go brak. Jak to poczuć? Co kryje się za tym „genius loci”? Nic materialnego, raczej jakieś cechy, odczucia płynące jednak zarówno z kontaktu z materialnością miejsca, jak i jego historią, znaczeniem. Miejsce to już coś oswojonego, poznanego, to nie tylko przestrzeń. A zatem duch miejsca zrodzić się może jedynie w relacji człowiek-miejsce, nie istnieje sam z siebie. Wzbogaca człowieka, inspiruje, rozbudza emocje i uczucia, wpływa na niego na wiele sposobów. Może być, a zaraz potem zniknąć, bo zmienią się właściwości miejsca. Trzeba umieć go rozpoznawać, by rozumieć i chronić.

    To chyba coś tak intersubiektywnego i trudnego do zdefiniowania jak piękno. Im dłużej się nad tym zastanawiam, tym bardziej utwierdzam się w przekonaniu, że nie ma jednej definicji. Jednak na potrzeby tego wpisu, spróbuję przyjrzeć się własnym wspomnieniom, zapamiętanym wrażeniom z miejsc, które, w moim odczuciu, mają wyjątkową atmosferę. Może uda mi się określić czym jest to abstrakcyjne bardzo pojęcie.. Nie będę wdawać się w naukowe rozważania, bo powstało ich dużo w temacie genius. Chcę przyjrzeć się temu, co definiuje moje odczucie ducha miejsca.

    Mam pewne własne kryteria oceny, jak każdy. Pierwszym jest moje tempo poruszania się. Im bardziej zwalniam tym lepiej, tym bliżej jestem odnalezienia genius. Jeśli przysiądę – już wiem, że mogę wpisać miejsce na listę tych, którym chętnie poświęcę więcej czasu, do których powrócę. Szwędanie się, wałęsanie, spacerowanie – moje narzędzia poznawania miasta. Bez celu, niczym miejska flaneuse* – chyba, że celem jest poruszanie się, przemieszczanie się samo w sobie. Jednak dla mnie cel jest jednak bardziej punktowy, proces – to coś co trwa, ma jakiś czas, choćby trudny do określenia.

    Więc szwędam się, pozwalam się sobie zgubić i jeśli ścieżka jest intrygująca, jeśli jakkolwiek mnie porusza, zachwyca lub wzrusza – dobrze trafiłam. Idę dalej.

    Atmosfera miejsca ma jednak bardzo lokalny charakter i w obrębie miasta, zwłaszcza dużego, może mieć różne oblicza, może pojawiać się lub znikać. Zdecydowanie łatwiej mi ją poczuć i jakoś określić w małych miejscowościach. W dużych miastach często się gubię, przytłoczona szumem, pędem, natłokiem bodźców. Uciekam wtedy poszukując ciszy, wchodzę w zaułki. Poszukuję wnętrz ulic,  z wyraźnymi pierzejami, ustawionymi blisko siebie. Zatem duch ma jakąś geometrię, jakiś kod, który można odnaleźć i określić. Bardzo trudno odnaleźć genius w podmiejskich centrach pudełkowych marketów i parkingowej przestrzeni pomiędzy mini.. Dość łatwo – w miejskich wnętrzach południowej Italii.

    Moje szwędanie się po miastach sprowadza się często do rytmu krótkich przechadzek przeplatanych statycznym patrzeniem z pozycji kawiarnianego stolika wystawionego na chodnik albo stojącej w zaciszu ławki. Obserwuję wtedy ludzi, ale też światło, proporcje, barwy. Jestem blisko architektury, często plecami oparta o mur. A zatem poszukuję ducha również w materii, w zetknięciu z nią, bezpośrednim poczuciu. Ale nie wystarczą tylko ciepłe, nagrzane słońcem, kamienne ławki. Genius to coś więcej..

    Czasami w miastach wyczuwam coś, co trudno określić. To ta niematerialna warstwa miasta – jej historia, przeszłość, która odcisnęła swoje piętno. Świadomość minionych zdarzeń dodatkowo przybliża mnie do głębokiego poczucia i zrozumienia miejsca. A zatem genius jest mieszanką.. I nie ma nic wspólnego z funkcją – ta może się zmieniać. Genius moich miejsc to proporcje, rytm, tempo, inspirujący melanż odczuć i wiedzy o miejscu.

    *flaneuse, flaneur – chcesz wiedzieć więcej? klik!

  • Trudne melodie

    Trudne melodie

    Muzyka i architektura. Architektura i muzyka. Napisano i powiedziano już tyle w tym temacie. Jest rytm i harmonia i nawet cisza na swój sposób i tu i tam. Jak to jest, że jedne melodie zapadają nam tam bardzo w głowę, że słyszymy je długo po koncercie? Albo dlaczego są takie, których możemy słuchać w kółko, choć czasem nie potrafimy ich powtórzyć? Zawsze mnie to zastanawiało..

    Śpiewałam kiedyś w chórze. Wiedziałam i rozumiałam co znaczy współbrzmienie i dlaczego tak ważna jest odpowiedzialność każdej osoby. To nieprawda, że w chórze łatwo ukryć jakiś fałsz. Dyrygent i wprawne ucho słuchacza słyszy go doskonale, a nadzieja, że takich uszu będzie niewiele to niepoważne traktowanie odbiorców. Dlatego każdy chórzysta musi znać każdą nutę utworu, znać na pamięć takty wstecz i do przodu, wiedzieć co będzie za dwie linijki.

    Ale piękna jest też improwizacja jazzowa. Początek, temat, puszczona muzyczna nić, która z czasem rozwija się, poddaje wariacjom, deformuje i znów wraca do tematu, by znowu rozwinąć się, ale w odmienny sposób. Wciąż jednak, w każdym takcie pobrzmiewają ślady „prototypu”, bazy, wokół której budowane są dźwięki. Czasem dobrze znane melodie przybierają nowe, ciekawe brzmienia. Wciąż jednak rozpoznajemy w nich te bazowe dźwięki, które dały im początek.

    W muzyce i architekturze znajduję wiele analogii. Często patrzę na architekturę miasta jak na muzykę. Szukam zasad, tematów, napięć powodujących ciarki na plecach i momenty wzruszeń. Bywa, że pozornie trudne, nieoczywiste miasto pozwala odkryć w sobie niezwykłe miejsca, które albo zaraz chcę pokazać komuś albo zachować tylko dla siebie, by kiedyś do nich wrócić i odkryć w nich coś nowego. Zupełnie jak z muzyką. Ta trudniejsza – inspiruje i daje wiele satysfakcji kiedy już się ją głębiej pozna i zrozumie.

  • O opisywaniu

    O opisywaniu

    Przez ostatnich parę tygodni wymieniłam prawie trzydzieści maili z autorką bloga Artepretensja. Pisałyśmy o pisaniu. O pisaniu o architekturze.

    Większość popularnych czasopism architektonicznych prezentuje najnowsze realizacje, dodając obok po prostu opis tego, co widoczne na obrazkach oraz kilka słów o technologii prezentowanego budynku. Czasami jakiś detal, jakieś zbliżenie. Zdjęcia zwykle nie pokazują ludzi, choć przecież budynek dla nich powstaje. Dla nich? No właśnie…

    Kiedy rozpoczęłam studia doktoranckie w gdańskiej ASP wpadłam w świat, który dotąd znałam bardzo powierzchownie. Świat artystów, twórców, pozytywnych nadwrażliwców. Wielu nie rozumiałam i wciąż trudno mi zrozumieć. Dlatego nieustannie proszę by mi wyjaśniali, opisywali, doprecyzowali co i dlaczego… Ku mojemu zaskoczeniu, chętnie to robią, a to pozwala mi lepiej rozumieć ich sztukę. Rzeczą, którą odkryłam całkiem niedawno jest fakt, że wielu z nich pracuje z architekturą. Ich dzieła albo bezpośrednio są z nią związane, albo do niej się odnoszą…Ale to wątek na osobny wpis.

    Jak to jest z architekturą? Niewątpliwie jest obiektem, rzeczą, ale mało kiedy występuje osobno, zwykle w jakimś kontekście, zwykle w jednym na dłużej. W większości czemuś konkretnemu w danym momencie służy. Można na nią patrzeć, ale można też w niej być. Ma wnętrze i warstwy. Oprócz używania jej oraz oglądania, można jej doświadczać. Dotknąć, wąchać, a nawet słyszeć.. Ma historię, kontekst, ideę stojącą za sobą.

    Wyobrażam sobie, że byłoby bardzo ciekawie, gdyby przy nowych budynkach, które przecież niczym rzeźby występują w pojedynczych egzemplarzach, stały informacje, opisy, ułatwiające ich zrozumienie. Nie wystarcza mi informacja o użytych materiałach, ilości kondygnacji i aktualnej funkcji bydynku. Chciałabym więcej – przedstawienia idei, założeń, powodów, dla których twórca podejmował swoje decyzje.. Ktoś powie „Po prostu stój i patrz, ciekawa forma, budynek działa, jest eko. Dlaczego ciągle poszukujesz jakichś dodatkowych treści???” Z tych samych powodów z jakich patrząc na fotografię czy obraz nie zachwycam się tylko układem barw czy kompozycją, ale też treścią, którą niesie. Nie bez znaczenia jest dla mnie intencja artysty, jego przeżycia i emocje. To wszystko pozwala mi lepiej zrozumieć dzieło… Chcę je lepiej rozumieć.

  • Okolicznik miejsca

    Okolicznik miejsca

    Mam „swoje” miejsca. Każdy chyba je ma. Szczególne, w których wracają wspomnienia albo widać coś więcej. Zwykło się mówić, że historie dzieją się w jakiś miejscach. Zdarzenia, sprawy, rzeczy, ludzie.. – wszystko to gdzieś lokujemy. Okolicznik miejsca jest zatem w języku bardzo potrzebny. Literatura ocieka, czasami bardzo szczegółowymi, opisami miejsc, w których dzieją się historie bohaterów. Tak, jakby miejsce istniało samoistnie, wcześniej przygotowane pod przyszłe zdarzenia.

    Gdyby jednak spojrzeć inaczej na miejsce? Nie jak na obszar czy punkt odniesienia, ale raczej na to, co konstruowane jest nieustannie poprzez różne aspekty i warstwy – historię, ludzi, architekturę, przyrodę. Miejsca tak rozumiane są bliskie i oswojone oraz pociągają tym, co prawie niewidoczne, nieobecne albo ukryte.. W miastach, które narastają, nietrudno znaleźć miejsca wypełnione treścią. To tam swoje ścieżki wydeptuje miejski „flaneur”. W przeciwieństwie do modernistycznych osiedli-maszyn, stworzonych niczym scenografia, od zera, dla określonej funkcji. Od razu myślę o nie-miejscach, które są przestrzeniami do przebycia, a nie bycia w nich z wyboru.

    Jest taki moment w pracy badacza przestrzeni, w którym po jakimś dokonanym odkryciu, nie można już wrócić do wcześniejszego sposobu patrzenia. Trochę jak z iluzorycznymi obrazkami przedstawiającymi wazon, którego kształt formowany jest przez dwa skierowane ku sobie profile twarzy. Kiedy już je dostrzeżemy, trudno z powrotem widzieć wazon. To bardzo ciekawa zabawa z umysłem. Można tak patrzeć również na miasto poszukując „punktów zaczepienia”, które poprowadzą i pozwolą odkryć coś więcej.

  • Z bliska

    Z bliska

    Stare miasta nie są wygodne, nie są łatwe. Wymagają uważności i spowolnienia. Często w ich centralnych częściach nie można poruszać się samochodem, a kamienne posadzki nie nadają się na szpilki. Tu nie ma mowy o pośpiechu. Wąskie uliczki wymagają niepisanej umowy między mieszkańcami, opartej na dyskretności. Wszystko jest tak blisko siebie, a jednak pozostaje ukryte, niedostępne. Kontakt z architekturą w takich miastach jest jak patrzenie przez wąskokątny obiektyw (swoją drogą wąskokątne obiektywy nazywa się często portretowymi). Długa ogniskowa pozwala na bardzo dobrą jakość obrazu, ale dość wąski kadr.

    W szerokich przestrzeniach wielkich miast wszystko jest widoczne i nachalnie domaga się uwagi. Nie pamiętam kiedy fotografowałam nowoczesną ulicę. Całkiem niedawno natomiast nie mogłam oderwać oczu od starych, podniszczonych ścian w niewielkim miasteczku, pełnych śladów, zakamarków, delikatnych deformacji. Idąc coraz wolniej delektowałam się tą spokojną, skromną przestrzenią.

    Jutro będę rozmawiać z grupą studentów z Pracowni Projektowania Wnętrz Miejskich w gdańskiej ASP na temat…miłosnego spotkania. Inspiracją do tego seminarium jest tekst wykładu “Dotyk i pieszczota. Subtelne terytoria architektury dialogicznej” (2003) Jacka Dominiczaka, architekta i autora teorii dialogiczności w architekturze, opublikowany w antologii Adama Budaka “Co to jest architektura?” (wersja skrócona wykładu do przeczytania > tutaj)

    Co mają wspólnego stare miasta z erotyką?

    Gdy spojrzysz na stare miasta południowej Italii, zobaczysz, że ich architektura potrafi budować erotykę przestrzeni specyficznym bezwstydem. Te miasta jakże niezwykle porywają nocą, gdy ręką wyczuwasz zaledwie nierówności przeciwstawnych murów, dotyk dwóch różnych ścian, a ich odległość pozwala ci widzieć jedynie fragmenty załamań, oświetlone lampą schody, tarasy, które usiłują zrównać swoje połamane upływem czasu posadzki.  (Jacek Dominiczak)

    / źródło obrazów: Google Street View

     

  • Tożsamość muszli

    Tożsamość muszli

    Nie ma dwóch jednakowych. Każda inna. Setki małych muszelek wyrzucanych przez wiosenne morze. Niewielka, ceramiczna miseczka stojąca na mojej półce jest wypełniona nimi po brzegi. Lubię je czasem wysypać i wziąć do ręki każdą z osobna. Ustawić obok siebie. Niby takie same… Nie. Każda inna.

    Dlaczego piszę o muszlach? Bo są jedną z moich inspiracji. I potwierdzeniem tezy, że piękno tkwi w spójności, w toż-samości. Morski pejzaż, zbudowany na odcieniach granatu i beżu, działa kojąco i sprawia, że można nieustannie patrzeć na przesypujący się w dłoniach piasek albo daleki horyzont. Wystarczy jednak odwrócić głowę, by nie nadążyć nad ferią barw przyplażowych barów, budek z pamiątkami, obwieszonych plastikowym chłamem. Czasami odnoszę wrażenie, że z architekturą jest podobnie, że staje się jarmarkiem. Że myli tożsamość z wyróżnianiem się. Powstają jednak budynki, które o tożsamości mówią naprawdę wiele. O jednym z nich pisałam niedawno.

    Tożsamość – identity(ang.), Identität(niem.), identité(fr.). Warto czasem przetłumaczyć polskie słowa na inny język lub poszukać słów o takim samym(!) trzonie, by sprawdzić czy dobrze jest rozumiane. Tożsamość to wspólne właściwości, identyczność z czymś lub kimś; coś, co sprawia, że można coś lub kogoś jakoś zaklasyfikować, zdefiniować, rozpoznać w jakimś kontekście. Utożsamianie się. Bez trudu rozpoznaję włoskie miasta, japońskie ogrody, holenderskie ulice. Gubię się gdy widzę zdjęcia centrów wielkich miast, z wysokimi biurowcami i szklanymi elewacjami galerii handlowych, które mogłyby być wszędzie. Są raczej „stemplem” marki lub nazwiska, niewiele mając wspólnego z miejscem, w którym powstają. Mówi się, ze to nawet „ikony”…(swoją drogą, ciekawą drogę przeszło to słowo).

    To takie nie na czasie być podobnym do czegoś, kogoś… Trzeba się wyróżnić, zachwycić, olśnić, być niepowtarzalnym, na sobie skupiać uwagę, przyciągać. Całkiem niedawno zwróciła moją uwagę prasowa rozmowa z jednym z najbogatszych Polaków. Mówił on o swojej strategii – low profile, której zasadą jest unikanie rozgłosu, ciche, systematyczne działanie. Low profile może stanie się strategią architektury. Mam taką nadzieję.

    [ więcej o ukrytych warstwach tożsamości miasta >  wykład arch. Jacka Dominiczaka w archiwum programu architektura+dialog ]

  • Dwadzieścia par rąk

    Dwadzieścia par rąk

    Najbardziej upalny dzień lata, prawie 40 stopni w cieniu. W hucie szkła jeszcze cieplej, choć tam przynajmniej cień i dużo wody, więc upał nie jest tak nieznośny. Zwiedzam. Jak należy, z biletem, w grupie, z przewodnikiem. Patrzę jak powstają kryształowe kieliszki, wazony i kolorowe ptaszki do postawienia na półce. Najpierw w formie gorących baniek dmuchanych przez doświadczonych…rzemieślników? Artystów? Przewodnik mówi o nich „artyści rzemieślnicy”. Piękne to określenie. Zawsze zastanawiałam się czy architekt jest artystą czy rzemieślnikiem? Zadaję to pytanie wielu architektom, ale trudno o jakąś spójną wizję. Może więc można połączyć artystę i rzemieślnika w przypadku architektów również?

    …Potem szkło chłodzi się w specjalnych bukowych, mokrych formach. Zanim trafi w precyzyjne dłonie pań, które szlifują w nim wzory, przechodzi kilka etapów i oglądane jest przez kilka osób. W cały proces zaangażowanych jest kilkanaście, a może nawet dwadzieścia osób. Dwadzieścia par rąk dotyka każde naczynie zanim trafi do przyfabrycznego sklepiku czy bezpośrednio do zamawiającego. Na każdym etapie produkcji stoi beczka z napisem „stłuczki”, do której trafiają przypadkowo lub zupełnie celowo zbite „egzemplarze”.

    Z architekturą niby jest podobnie. Zanim stanie się tym, czym ma być, na etapie projektowania i tworzenia dotknie ją wiele rąk i obejrzy wiele oczu. A jednak często zdarza się, że już za późno na „stłuczkę”. Siłą i jednocześnie przekleństwem architektury jest jej trwałość. Kryształowe kieliszki można potłuc, trafią z powrotem do pieca i staną się znów gorącą magmą. Nic się nie marnuje.

    Patrzę na stare rysunki projektowe wiszące na ścianach huty. Przewodnik pokazuje, że niektóre elementy linii produkcyjnej nie zmieniły się od lat, ponieważ to sprawdzone, dobre rozwiązania. Wciąż tak samo, przy użyciu wiekowego ręcznego, obrotowego „imadełka” nanosi się linie przebiegu szlifów. Jedyna zmiana to marker zamiast pędzelka. W hucie nie ma komputerów. Są zręczne dłonie i uważne oczy. Może dzięki temu kryształowe szklanki mają w sobie wciąż coś tak wyjątkowego?

    Przewodnik mówi, że huta realizuje zamówienia z całego świata, ale w Polsce ma niewielu odbiorców. Bo kryształ jest drogi i niemodny. Przyglądam się tym wypracowanym, wyjątkowym i wspaniałym obiektom. I przypomina mi się zdanie jakie napisałam w komentarzu do wykładu Jacka Dominiczaka o jego projekcie dla miasta Fremantle:

    Lubię stawiać na stole zastawę, którą otrzymałam w spadku po babci. Właściwie każdy gość ją zauważa. Nikt nie komentuje talerzy z IKEA, chyba, że mówiąc „Mam takie same…” Potrzebę ciągłości wypełniam małymi gestami w kierunku przeszłości, wplatając fragmenty tego, co było w to, co jest.

    Narastanie, ciągłość, obecność różnorodności, nowego i starego. W mieście to kluczowe dla powstawania dobrych przestrzeni. Jestem o tym przekonana. Bliskość pomiędzy tym, co nowe, a tym, co stare, obecne od lat, może być tylko ubogacająca. Dla obu stron. Ot taka dygresja na koniec…

  • Materia

    Materia

    „Materiał to nie jest wykończenie”

    – napisał Kengo Kuma, japoński architekt.

    Lubię przyglądać się tkaninom, ich splotom i wzorom. Lubię oglądać ściegi, obszycia, wykończenia krawieckie. Sama też potrafię szyć. To nie przypadek. Dorastałam przy dwóch maszynach do szycia. Obie moje babcie potrafiły uszyć piękne stroje. Z lamówkami, zaszewkami, kontrafałdami, kolorowymi guzikami obciągniętymi materiałem… Materiałem. Materią: tkaniną. Ważna była jej struktura, sploty, osnowy i wątki, odpowiednie ułożenie wykroju, wzór i kolor. Wszystko to miało wpływ na to jak potem wyglądał strój, jak się go nosiło, czuło ciałem, jak się w nim wyglądało. To ciekawe, że do tej pory pamiętam bardzo dokładnie sukienki uszyte przez babcie, swetry zrobione na drutach i jedyne buty, które zamówiłam sobie u szewca.. Potrafię precyzyjnie opisać ich wygląd, ale też moje wrażenia.

    Podobnie zapadają mi w pamięć miejsca, w których materiał odgrywa istotną rolę, został pieczołowicie wybrany. Staje się wtedy łącznikiem między mną, a miejscem, w którym jestem. Materiał żywy, żyjący swoim rytmem daje mi to poczucie i zapada w pamięć na dłużej. Kamienne schody porastane gdzieniegdzie mchem; drewniane, wygładzone, ciepłe siedzisko; uchwyt obszyty przecierającą się skórą; miedziane, okryte patyną, dachówki..

    Najnowszy numer „Autoportretu” w całości poświęcony jest meterialności i materiałowi. O architekturze Kengo Kumy pisze w „Autoportrecie” Barbara Stec. Warto zajrzeć do jego pracowni i przekonać się jak bardzo świadomie decyduje o wyborze materiałów, z których powstaną zaprojektowane przez niego budynki, że właściwie od tego wyboru zaczyna. Warto też go posłuchać. Pięknie mówi o zapachu deszczu, pustce, cieniu i o znaczeniu zmysłów, pomijanych do tej pory w myśleniu o architekturze. Zamknij oczy, zanurz się w architekturę. Powąchaj, poczuj, posłuchaj…

     

  • Dotyk materii

    Dotyk materii

    Kiedyś, razem z Agnieszką Szeffel – filmoznawczynią, którą poznałam w gdańskim studium podyplomowym architektura + dialog, redagowałyśmy blog „struktura pozioma”. Wciąż można go przeglądać, choć nasza działalność została zawieszona i podsumowana w ostatnim wpisie. Piszę o tym dlatego, że miałyśmy wtedy pomysł gromadzenia zdjęć dokumentujących jak mieszkają architekci. Powstał niewielki zbiór fotografii.

    A ja dziś zastanawiam się jak wygląda dzień architekta. Czy budzi się rano i zerka na listę spraw, które musi „odhaczyć”? Czy ma czas na „studia”, lektury, spotkania z innymi architektami, twórcami, artystami? Czy znajduje w swoim dniu pracy czas, by zanurzyć się w tekstach teoretyków lub filozofów? A może tego zupełnie nie potrzebuje?

    Mój dzień zaczynam od zrealizowania przynajmniej jednego z zaplanowanych zadań. Koło południa robię przerwę i wyciszam telefon na godzinę. To moje spotkanie z tymi, od których mogę się czegoś nauczyć. Sięgam wtedy po książki albo słucham wykładu w internecie. Bardzo lubię ten czas.

    Jakiś czas temu sięgnęłam po książkę Juhaniego Pallasmy „Oczy skóry” (wydaną w języku polskim pierwszy raz przez Instytut Architektury w 2012r.), którą podsunęła mi pewna humanistka. A ponieważ od dłuższego czasu przyglądam się zagadnieniu bliskości i dotyku, książka wydała mi się warta uwagi.

    Usiadłam więc wygodnie, w miękkim kawiarnianym fotelu, otulona zapachem mielonej kawy, mając przed sobą perspektywę chwili spędzonej z książką, której nie znałam. Chwilę wcześniej kupiłam ją w pobliskiej księgarni, jak zwykle wąchając strony i głaszcząc okładkę, na której zawsze poszukuję dodatkowych wrażeń (tak, jestem „maniaczką” w kwestii kontaktu z papierem). Pomyślałam, że przejrzę ją na razie pobieżnie, chwytając wzrokiem co ważniejsze tezy, a głębszą lekturę pozostawię sobie na wieczór.

    Zamówiłam więc duże caffe latte i niewielkie, pachnące ciastko z żurawiną, które idealnie trzaskało mi w ustach przy przegryzaniu. Zamoczone w kawie nie rozmiękało zbyt szybko, pozwalając mi delektować się jego zmieniającą się konsystencją i aromatem suszonych owoców. Fotel, w którym siedziałam, miał przetarte podłokietniki, z których wystawały „wąsy” nitek. Byłam ciekawa co Pallasmaa, o którym usłyszałam od humanistki, pisze o tematach mi bliskich. Jak to się dzieje, że tekst traktujący o architekturze budzi takie zainteresowanie wśród nie-architektów?

    Książka, którą trzymałam w ręku, miała niewiele obrazów. W przeciwieństwie do wielu albumowych wydań poświęconych architekturze, zawierających wystudiowane fotografie budowli, zwykle pozbawionych ludzi i fotografowanych niczym portrety, bez kontekstu. W podejściu wielu projektantów, ale również „odbiorców”, architektura stała się kolejnym obrazem do oglądania, wykluczającym bliskość, dotyk. Zupełnie jak wystudiowane twarze supermodelek. To znamienne jak bardzo skupiamy się na obrazach, w jak wielkim ich strumieniu zanurzamy się każdego dnia, rozpoczynając spotkanie ze światem od dotknięcia ekranu smartfonu. Spojrzenie w okno zastępuje spojrzenie w jego elektroniczną reprezentację i informację o sytuacji za nim.

    Wzrokocentryczne postrzeganie świata zubaża nasze doświadczenie bycia w nim w pełni. Tymczasem, jak pisze Pallasmaa, to widzenie peryferyjne, a nie skupiony wzrok, może nas naprawdę zanurzyć w „ciele” świata. Ta teza wydaje mi się bardzo trafna i głęboko przekonująca. Przymknęłam więc oczy, by przez chwilę spróbować być, a nie tylko patrzeć, by wiedzieć, a nie tylko widzieć. Zapach kawy, głosy przyciszonych rozmów mieszających się z subtelnym swingiem z Rio, płynącym z głośników, wreszcie wygodne oparcie fotela, pozwalające oprzeć głowę.. – ile cech miejsca można wydobyć jeśli tylko na moment „wyłączy” się wzrok i skupi na odczuwaniu atmosfery miejsca!

    Czytałam dalej, zagłębiając się w tezy autora i coraz bardziej byłam przekonana, że to, czego pozbawia się współczesna architektura, to właśnie atmosfera, rodzaj genius loci, za którym tęsknotę koimy wybierając się na spacery wąskimi uliczkami starych miast. To w ich chropowatościach, zadrapaniach, bliznach i śladach poszukujemy tego, czego nie ma w najdokładniej zaprojektowanych „ikonicznych” budynkach, olśniewających wymyślnymi formami czy błyszczącymi elewacjami. „Starchitekci”, tworzący budynki do oglądania i zachwycania się technologicznymi możliwościami i mocami obliczeniowymi nowoczesnych komputerów wykorzystywanych w procesie projektowania, jakby zapomnieli, że ludzkie doświadczenie przestrzeni budowane jest przez wiele zmysłów, a proste, subtelne zetknięcia z materią pozostają w pamięci na dłużej.

    Osobiste doświadczenie bycia w przestrzeni, zanurzenia się w niej, fizycznego dotknięcia zwraca nas ku pierwotnym doświadczeniom. To właśnie dotyk jest najwcześniej rozwiniętym zmysłem, pozwalającym na pierwszy kontakt ze światem i poznawanie go oraz bycie w nim do końca, nawet kiedy zabraknie wzroku. To jedyny zmysł, którego nie można stracić, i który, w przeciwieństwie do wzroku, nie potrzebuje odpoczynku.

    Filiżanka, na której dnie widziałam już tylko resztki spienionego mleka zmieszanego z kawą, wystygła. Okruchy ciastka układały się w nieznany gwiazdozbiór na drewnianym niebie stolika. Telefon, który wyciszyłam, bezpardonowo świecił ekranem informując mnie, że powinnam odebrać. Zbyt mocno lubię moje poranki z myślicielami i teoretykami architektury. Tym razem przedłużyłam moje spotkanie z książką tak, by przeczytać jak najwięcej. W kawiarni zrobiło się tłoczniej. Zamknęłam więc książkę, wsuwając paragon pomiędzy strony, do których chciałam ponownie powrócić. Spojrzałam przez okno w kierunku ulicy, skąd dochodził szum deszczu, mieszający się teraz z kawiarnianym swingiem. W myślach zostały mi słowa Pallasmy:

    „Prawdziwą miarą jakości miasta jest to, czy ktoś może sobie wyobrazić, że się w nim zakochuje”

  • Myślenie architekturą*

    Są takie myśli, które ujawniają się jako własne, jakby wydobyte na powierzchnię, wyartykułowane, dopiero wtedy, kiedy się je „obudzi” przeczytanym tekstem albo usłyszaną wypowiedzią. Dziś miałam taki rodzaj olśnienia. Zdarza mi się to naprawdę rzadko, ale uwielbiam te chwile.

    Dziś rano, przeczytałam w Focus.pl(korzystając z linka podrzuconego przez LabLife), rozmowę z psychologiem poznawczym Jim’em Davis’em, w której przytacza swoje doświadczenia z „oswajaniem” niezrozumiałych, a nawet nielubianych dziedzin. Davis mówi:

    Nigdy nie przepadałem za poezją. Podczas studiów na Uniwersytecie Carleton zapisałem się jednak na poniedziałkowe wieczory pisarskie – tworzyłem wówczas krótkie opowiadania, lecz większość uczestników była poetami. Zacząłem intensywnie analizować ich utwory. Ku mojemu zaskoczeniu, po włożeniu wysiłku w zrozumienie wierszy szalenie je polubiłem – przynajmniej te konkretne, które analizowałem. Podobny mechanizm zachodzi moim zdaniem w muzeach. Na początku nie wiemy, czego szukamy w obrazie, co koresponduje z naszymi potrzebami. Żeby zacząć fascynować się malarstwem, musimy zrozumieć jego sens dla nas, w konkretnym momencie naszego życia. Uważam, że każdy z nas – jeśli włoży wysiłek, przejdzie do kolejnego etapu – jest zdolny cieszyć się wierszem lub obrazem. 

    Czy to nie ciekawe w kontekście architektury? Mam wrażenie, że przez swoją złożoność, jest najtrudniejsza do zrozumienia. Nie posługuje się tekstem, do jakiego jesteśmy przyzwyczajeni. Nie jest zamkniętym w ramie obrazem. Nie ma początku i końca, jak muzyczny utwór czy film. Jednocześnie ma wszystko to, co obecne jest w innych dziedzinach sztuki. Dobrej architekturze warto poświęcić czas, czasami wrócić w to samo miejsce kilka razy, skupić się i być uważnym. Oczywiście jest wiele budynków, które pozostaną niezrozumiałe, przez to, że po prostu są złe, ale nie będę się na nich skupiać, szkoda czasu. Czasami warto posłuchać twórcy, architekta. Jeden z moich ulubionych – Peter Zumthor – wyciszony, skupiony niczym mnich – opowiada o swojej pracy, o metodzie dochodzenia do rozwiązań i decyzji projektowych:

    Zumthor mówi o zrozumieniu miejsca i czasu. Dobra (prawdziwa) architektura powstaje tylko wtedy, gdy nie jest realizacją wyobrażonego obrazu, ale wynikiem dogłębnego, uważnego skupienia na miejscu, w którym ma zaistnieć. To nieustanne zadawanie pytań i poszukiwanie odpowiedzi w tym, co jest.

    *”Myślenie architekturą” to tytuł książki Petera Zumthora, wydanej przez Wydawnictwo Karakter.