architektura troski

Iwona Kalenik

Tag: miasto

  • Stare miasta

    Stare miasta

    Dziś dla mnie ważny wieczór. Za chwilę, podczas PechaKucha Night Warsaw vol.20, będę miała okazję mówić o tym, czym się zajmuję, nad czym pracuję w Pracowni Projektowania Wnętrz Miejskich w gdańskiej ASP: o mieście, o formie i de-formacji. Tym razem odbywa się w przestrzeni Domu Innowacji społecznych Marzyciele i Rzemieślnicy, co tym bardziej cieszy, bo miejsce jest zacne. Dobry początek lata.

    Wakacje to dobry czas, by zwolnić i spróbować zrozumieć miejsca, w których się jest, które się tylko odwiedza lub dłużej mieszka. Lato sprzyja. Długie dni i dobra pogoda ułatwiają zadanie i zachęcają, by w przestrzeni miasta przebywać. Stare miasta przeżywają turystyczne oblężenie. Ale w każdym z nich można znaleźć ciche zaułki i miejsca, które choćby przez krótką chwilę będą tylko nasze. Ja zwykle szukam miejsc, które pozornie są wyludnione. Po to, by spotkać tam lokalnych mieszkańców i pójść ich śladem, wejść do ich kawiarni czy podążać ścieżkami na skrót.
    No właśnie.. stare miasta. Czy chodzi w nich tylko o to, że są stare? Kiedyś tak mi się wydawało. Lubiłam te odrapane ściany, wytartą posadzkę ulic. I nadal lubię. Dlatego w moich tekstach często znaleźć można odniesienia do materialności architektury, do dotyku, bezpośredniego kontaktu z materią. Ale to nie wszystko..

    To nie w tym kryje się sekret fenomenu starych miast. Jeśli lepiej się im przyjrzeć, uważniej spojrzeć – można dostrzec i zrozumieć na czym polega ich niezwykłość. Wystarczy spojrzeć do góry, na sufit miejskiego wnętrza. Okaże się, że jego krawędzie rzadko kiedy są równoległe, że „niebo” właściwie nigdy nie przybiera regularnego kształtu. Ulice, po gruntownej geometrycznej analizie, okazują się bardzo „krzywe”, trudno o równoległości czy prostopadłości.

    Fasady, mury, ściany miejskich wnętrz – są przestrzenią nieustannej negocjacji, gry nisz, załamań. Nigdy nie są płaskie i przeźroczyste. Zawsze skrzętnie chronią dostępu do prywatności, którą skrywają. To wyraźne rozdzielenie tego co prywatne od tego, co publiczne to jedna z cech miejsc, które przyciągają najbardziej. Ale fasady starych miast są przede wszystkim przestrzenią pomiędzy. Mają swoją grubość, nie są płaskie, nie są przeźroczyste. Można w nich znaleźć wypukłości i wgłębienia, odciski, ślady. Zawsze ich szukam i próbuję rozwikłać ich zagadkę. Czasem odpowiedź przychodzi od razu, czasem nigdy, pozostawiając niedosyt i chęć powrotu.

    Gdyby tak współczesne miasta poszukiwały swojego kodu w deformacji, zamiast piąć się wyżej i wyżej i odsłaniając wszystko co wewnątrz, nie pozostawiając żadnej tajemnicy…

  • Trudne melodie

    Trudne melodie

    Muzyka i architektura. Architektura i muzyka. Napisano i powiedziano już tyle w tym temacie. Jest rytm i harmonia i nawet cisza na swój sposób i tu i tam. Jak to jest, że jedne melodie zapadają nam tam bardzo w głowę, że słyszymy je długo po koncercie? Albo dlaczego są takie, których możemy słuchać w kółko, choć czasem nie potrafimy ich powtórzyć? Zawsze mnie to zastanawiało..

    Śpiewałam kiedyś w chórze. Wiedziałam i rozumiałam co znaczy współbrzmienie i dlaczego tak ważna jest odpowiedzialność każdej osoby. To nieprawda, że w chórze łatwo ukryć jakiś fałsz. Dyrygent i wprawne ucho słuchacza słyszy go doskonale, a nadzieja, że takich uszu będzie niewiele to niepoważne traktowanie odbiorców. Dlatego każdy chórzysta musi znać każdą nutę utworu, znać na pamięć takty wstecz i do przodu, wiedzieć co będzie za dwie linijki.

    Ale piękna jest też improwizacja jazzowa. Początek, temat, puszczona muzyczna nić, która z czasem rozwija się, poddaje wariacjom, deformuje i znów wraca do tematu, by znowu rozwinąć się, ale w odmienny sposób. Wciąż jednak, w każdym takcie pobrzmiewają ślady „prototypu”, bazy, wokół której budowane są dźwięki. Czasem dobrze znane melodie przybierają nowe, ciekawe brzmienia. Wciąż jednak rozpoznajemy w nich te bazowe dźwięki, które dały im początek.

    W muzyce i architekturze znajduję wiele analogii. Często patrzę na architekturę miasta jak na muzykę. Szukam zasad, tematów, napięć powodujących ciarki na plecach i momenty wzruszeń. Bywa, że pozornie trudne, nieoczywiste miasto pozwala odkryć w sobie niezwykłe miejsca, które albo zaraz chcę pokazać komuś albo zachować tylko dla siebie, by kiedyś do nich wrócić i odkryć w nich coś nowego. Zupełnie jak z muzyką. Ta trudniejsza – inspiruje i daje wiele satysfakcji kiedy już się ją głębiej pozna i zrozumie.

  • Cisza zaułków

    Cisza zaułków

    Starzy ludzie mają w sobie specyficzny spokój wynikający z życiowych doświadczeń. Niczego nie muszą udowadniać, niczego nie muszą bronić. Ich ciała i umysły niosą historie, o których młodzi mogą czasem tylko pomarzyć. Ich niespieszność wynika nie tylko z fizycznego niedomagania, często po prostu nigdzie im się nie spieszy. Przypomina mi się obraz panów, których mijam regularnie w okolicy mojego domu. Jest ich trzech. Umawiają się codziennie na przechadzkę, podczas której rozprawiają o jakichś bardzo skomplikowanych naukowych sprawach. Idą powoli, choć żywo gestykulując. Czasem zaśmieją się, czasem pokłócą. Ubrani lekko odświętnie roztaczają wokół siebie zapach wody kolońskiej. Bardzo lubię ich mijać i patrzeć na to ich „już nic nie muszę…”

    Na czym polega fenomen starych miast? Dlaczego wybieramy je jako cel podróży? Czego w nich poszukujemy? Przecież nie chodzi chyba tylko o to, że są stare. Coś więcej musi z tego wynikać.

    W zaułkach starych miast lub historycznych centrów unosi się specyficzny zapach. Najbardziej lubię go tuż po majowym, popołudniowych deszczu. To mieszanka aromatów nagrzanego słońcem kamienia, przesiąkniętych deszczem murów i kwiatowych pyłków z kwitnących drzew. Często z otwartych okien dociera zapach przygotowywanego posiłku.

    W ciszy zaułków można naprawdę poczuć, doświadczyć miasta, jego materii, cielesności. Wszystko jest blisko, na wyciągnięcie ręki. Subtelne załamania murów, krzywizny fasad, nierówności łatanej posadzki. Nisze, zagłębienia, murki i schodki zachęcające do odpoczynku i kontemplacji, ułatwiające percepcję z różnych stron i poziomów. Mimo obecności innych ludzi, panuje tam spokój. Szum rozmów, odgłosy z otwartych kawiarenek nie przeszkadzają w skupieniu i przyglądaniu się. To miasta, które pozwalają sobie na bliskość. Nie wstydzą się swoich niedoskonałości. W pełnym świetle ukazując blizny i zranienia.

    Narastające latami struktury przenikają się i dopełniają, co rusz budując interesujące kompozycje i widoki. Nic nie jest takie samo, choć wszystko jest spójne. Inne, ale tożsame.

  • Okolicznik miejsca

    Okolicznik miejsca

    Mam „swoje” miejsca. Każdy chyba je ma. Szczególne, w których wracają wspomnienia albo widać coś więcej. Zwykło się mówić, że historie dzieją się w jakiś miejscach. Zdarzenia, sprawy, rzeczy, ludzie.. – wszystko to gdzieś lokujemy. Okolicznik miejsca jest zatem w języku bardzo potrzebny. Literatura ocieka, czasami bardzo szczegółowymi, opisami miejsc, w których dzieją się historie bohaterów. Tak, jakby miejsce istniało samoistnie, wcześniej przygotowane pod przyszłe zdarzenia.

    Gdyby jednak spojrzeć inaczej na miejsce? Nie jak na obszar czy punkt odniesienia, ale raczej na to, co konstruowane jest nieustannie poprzez różne aspekty i warstwy – historię, ludzi, architekturę, przyrodę. Miejsca tak rozumiane są bliskie i oswojone oraz pociągają tym, co prawie niewidoczne, nieobecne albo ukryte.. W miastach, które narastają, nietrudno znaleźć miejsca wypełnione treścią. To tam swoje ścieżki wydeptuje miejski „flaneur”. W przeciwieństwie do modernistycznych osiedli-maszyn, stworzonych niczym scenografia, od zera, dla określonej funkcji. Od razu myślę o nie-miejscach, które są przestrzeniami do przebycia, a nie bycia w nich z wyboru.

    Jest taki moment w pracy badacza przestrzeni, w którym po jakimś dokonanym odkryciu, nie można już wrócić do wcześniejszego sposobu patrzenia. Trochę jak z iluzorycznymi obrazkami przedstawiającymi wazon, którego kształt formowany jest przez dwa skierowane ku sobie profile twarzy. Kiedy już je dostrzeżemy, trudno z powrotem widzieć wazon. To bardzo ciekawa zabawa z umysłem. Można tak patrzeć również na miasto poszukując „punktów zaczepienia”, które poprowadzą i pozwolą odkryć coś więcej.

  • Dopełnianie

    Dopełnianie

    Jedna z wąskich uliczek najstarszej części Barcelony odkrywała przede mną swoją tajemnicę. Za starą fasadą rozpoznawałam nowe formy. Zdawały się być przyklejone do niej. Bramny przesmyk pod budynkiem prowadził mnie na drugą stronę, na inną uliczkę. Stamtąd budynek wyglądał już zupełnie inaczej. Patrząc na niego byłam jednak przekonana, że nadal tu należy, że czerpie z tego co wokół.

    Znów wracam do Petera Zumthora i jego „Myślenia architekturą„. Ta książka jest jednym z moich przewodników i drogowskazów, gdy zbaczam na niepewne ścieżki chwilowych zafascynowań… Tym razem sięgam po fragment o dopełnianiu krajobrazu. Bardzo podoba mi się to sformułowanie. Dopełnianie. To nie uzupełnianie ani wypełnianie, ale właśnie do-pełnianie. W trybie ciągłości, nie-skończoności.

    Obecność niektórych budowli kryje dla mnie pewną tajemnicę. Zdają się one po prostu być. Nie darzy się ich szczególną uwagą. A jednak bodaj nie sposób wyobrazić sobie miejsca, w którym stoją bez nich. Budynki te wyglądają na mocno zakotwiczone w ziemi. Wywołują wrażenie, że są naturalną częścią otoczenia, i mówią „Jestem jakiego mnie widzisz i tutaj przynależę”.*

    *Peter Zumthor, Myślenie architekturą, Karakter, 2010, s.17

    To fragment, który szczególnie lubię. Jestem już zmęczona nowościami, kolejnymi fikuśnymi projektami, wymyślnymi kształtami budynków-rzeźb. Choć jeśli naprawdę są rzeźbami to jeszcze nie jest najgorzej. Dramat zaczyna się, gdy są niemymi obiektami, które mogłyby stanąć wszędzie. Zumthor pisze o architekturze, która wywołuje wrażenie integralności, przynależności do miejsca, która tworzy „sensotwórczą relację napięć”. Piękne…

    Nie można przynależeć „przez kontrast”. W dialogu potrzeba płaszczyzny porozumienia i zwrócenia się ku rozmówcy, dania odpowiedzi. Architektoniczny „kontrast” jest zbyt bolesny dla przestrzeni.

  • Z bliska

    Z bliska

    Stare miasta nie są wygodne, nie są łatwe. Wymagają uważności i spowolnienia. Często w ich centralnych częściach nie można poruszać się samochodem, a kamienne posadzki nie nadają się na szpilki. Tu nie ma mowy o pośpiechu. Wąskie uliczki wymagają niepisanej umowy między mieszkańcami, opartej na dyskretności. Wszystko jest tak blisko siebie, a jednak pozostaje ukryte, niedostępne. Kontakt z architekturą w takich miastach jest jak patrzenie przez wąskokątny obiektyw (swoją drogą wąskokątne obiektywy nazywa się często portretowymi). Długa ogniskowa pozwala na bardzo dobrą jakość obrazu, ale dość wąski kadr.

    W szerokich przestrzeniach wielkich miast wszystko jest widoczne i nachalnie domaga się uwagi. Nie pamiętam kiedy fotografowałam nowoczesną ulicę. Całkiem niedawno natomiast nie mogłam oderwać oczu od starych, podniszczonych ścian w niewielkim miasteczku, pełnych śladów, zakamarków, delikatnych deformacji. Idąc coraz wolniej delektowałam się tą spokojną, skromną przestrzenią.

    Jutro będę rozmawiać z grupą studentów z Pracowni Projektowania Wnętrz Miejskich w gdańskiej ASP na temat…miłosnego spotkania. Inspiracją do tego seminarium jest tekst wykładu “Dotyk i pieszczota. Subtelne terytoria architektury dialogicznej” (2003) Jacka Dominiczaka, architekta i autora teorii dialogiczności w architekturze, opublikowany w antologii Adama Budaka “Co to jest architektura?” (wersja skrócona wykładu do przeczytania > tutaj)

    Co mają wspólnego stare miasta z erotyką?

    Gdy spojrzysz na stare miasta południowej Italii, zobaczysz, że ich architektura potrafi budować erotykę przestrzeni specyficznym bezwstydem. Te miasta jakże niezwykle porywają nocą, gdy ręką wyczuwasz zaledwie nierówności przeciwstawnych murów, dotyk dwóch różnych ścian, a ich odległość pozwala ci widzieć jedynie fragmenty załamań, oświetlone lampą schody, tarasy, które usiłują zrównać swoje połamane upływem czasu posadzki.  (Jacek Dominiczak)

    / źródło obrazów: Google Street View

     

  • Mury miejskie

    Mury miejskie

    Jeśli spojrzeć na miejskie wnętrze jak na pustkę wydrążoną w masie muru, okaże się, że jej objętość jest bogata w zapach, dźwięk, barwę, kontrast, stając się przez to jeszcze bliższa. Juhani Pallasmaa w swojej książce „Oczy skóry” stwierdza, że to widzenie peryferyjne, a nie skupiony wzrok, może nas naprawdę zanurzyć w „ciele” świata. Ciało świata, ciało miasta, rozumiane jest tu w kontekście swoich możliwości, potencjału, a nie tylko tego czym w istocie jest. Mur, stanowiący ramy takiego doświadczenia przestrzeni, może je pogłębić kiedy „zrośnie się” z miejscem, w którym powstaje i powie: „Jestem taki, jakiego mnie widzisz, i tutaj przynależę” (Peter Zumthor, „Myślenie architekturą”, Wydawnictwo Karakter, Kraków, 2010, s.17)

    To, czego pozbawia się współczesna architektura, to atmosfera. Tęsknotę za nią koję wybierając się na spacery wąskimi uliczkami starych miast. W chropowatościach ścian, zadrapaniach, bliznach i śladach, ale też deformacjach wynikających ze specyficznej geometrii miejsc, poszukuję tego, czego nie ma w najdokładniej zaprojektowanych „ikonicznych” budynkach. Ludzkie doświadczenie przestrzeni budowane jest wszak przez wiele zmysłów, a proste, subtelne zetknięcia z materią pozostają w pamięci na długo.

    Osobiste doświadczenie bycia w przestrzeni, zanurzenia się w niej, fizycznego dotknięcia zwraca mnie ku pierwotnym doświadczeniom. Zapadają mi w pamięć miejsca, w których materiał odgrywa istotną rolę, został pieczołowicie wybrany. Staje się wtedy łącznikiem między mną, a miejscem, w którym jestem. Materiał żywy, żyjący swoim rytmem daje mi to poczucie. Stare, południowoeuropejskie miasta przepełnione są poczuciem bliskości architektury. To wymagająca, trudna przestrzeń, ale to w niej czuję, że jestem jej częścią. Te miasta, dzięki swojej zwartej, ciągłej strukturze, zdają się być przestrzeniami, które łatwo ogarnąć, zrozumieć, przemierzyć pieszo. Mury zdają się mówić „trzymaj się mnie, a na pewno się nie zgubisz”.

  • Rzymskie statki i jedna fotografia

    Rzymskie statki i jedna fotografia

     

    Statki, które mijają się nocą,
    w przelocie do siebie coś mówią.
    Daleki znak, syreny zew,
    co znów w ciemnościach się gubią.
    Tak i my w życiu oceanie
    mówimy, a ktoś nas słyszy,
    Spojrzenie tylko, tylko głos,
    tylko znak – potem znów ciemność i cisza.

     

    Henry Wadsworth Longfellow (1807–1882)  (tłumaczenie: Zofia Chądzyńska)

    Ten wiersz wraca do mnie od czasu do czasu. Pierwszy raz „spotkałam się” z nim kiedy byłam jeszcze na początku liceum i nic nie wskazywało na to, że będę zajmować się architekturą. Z resztą, na pierwszy rzut oka to w ogóle nie jest architektoniczny wiersz… Choć, jeśli przyjrzeć mu się dokładniej, zinterpretować inaczej?

    Użyłam go kilka miesięcy temu jako komentarza do wykładu Jacka Dominiczaka, z którym doktoranci gdańskiej ASP spotykali się w ramach przedmiotu zatytułowanego „metodologia badań”. Wykład rozpoczynała przepiękna, niedopowiedziana i bardzo zmysłowa fotografia autorstwa Evy Rubinstein.

    Cały wykład poświęcony był projektowi Pawilonu Polskiego w Wenecji z 2004r, którego Jacek Dominiczak był współautorem (wraz z Dominikiem Lejmanem). To niezwykły projekt, w którym objawiają się idee dialogicznej architektury. Ale to przede wszystkim projekt mówiący o niemożliwości fizycznego dotyku powodowanego statycznością architektury, ale jednoczesnej możliwości nieustannego dialogu, relacji opartej na języku geometrii.

    …Poszukiwałam tej fotografii na majowej wystawie prac Evy Rubinstein w Łodzi. Niestety nie było jej. Nie ma zbyt wielu informacji o niej, trudno o reprodukcje. A jest wyjątkowa.

    A ten wiersz.. Ten wiersz również wrócił do mnie niedawno, kiedy po raz kolejny spoglądałam na rzymskie ulice, w których historię odczuwa się w każdym zakamarku. I nie tylko dlatego, że to po prostu bardzo stare miasto. Ale to miasto, które narasta, nawarstawia się, a mury budynków „widziały” więcej niż niejeden mieszkaniec Rzymu.

    Włoskie miasta mają w sobie coś zmysłowego. Niespieszność, ciągłość, nieustanny dialog z tym, co spotykane. Siedziałam niedawno znów na Piazza di S.Maria in Trastevere w Rzymie i zastanawiałam się jak to się dzieje, że włoskie miasta potrafią przetrwać wieki w niezmiennym kodzie kolorystycznym i materiałowym, choć jeśli dobrze się przyjrzeć każdy budynek jest inny i wyjątkowy na swój sposób? Wypełnione „po brzegi” budynkami wąskie uliczki budzą zachwyt swoją spójnością, pięknymi barwami oświetlanymi południowym światłem. Ulice Rzymu to mieszanka czerwieni, ochr i żółcieni, poprzetykana zieleniami i turkusami okiennic i kremowym odcieniem kamienia, używanego do wszelkich wykończeń i detali. O niemalże jednolicie ceglano-czerwonej Bolonii można przeczytać we wpisie na blogu Travelsfool. To też przykład niezwykłego, bardzo konsekwentnego kodu kolorystycznego dla miasta. Oba miasta, Bolonia i Rzym, „opowiadają” wyglądem o swojej historii. Każda cegła, każdy kamień, ale też każdy kolor ma znaczenie i nie jest przypadkowy. Ciekawe, że współczesne, nowoczesne budynki bardzo rzadko operują kolorem. Są albo białe, albo emanują kolorami użytych materiałów: szarością betonu, brązem drewna, srebrzysto-błękitną przeźroczystością szkła..

    Ten wiersz.. jest o architekturze. O tym, że może dawać sygnały, że może mówić, że może znaczyć…

  • Pejzaż dźwiękowy

    Pejzaż dźwiękowy

    Rzym, Rzym, Rzym…

    Jest w tym mieście coś, co przyciąga. Pisałam już o nim raz, potem drugi. Zatem to jest trzeci wpis, w którym nazwa tego pięknego miasta znów się pojawi. Nie bez przyczyny, bo właśnie odbyłam „rzymskie wakacje”, trzydniowe, we włoskim niespiesznym rytmie spraw, wypełnione dobrą kuchnią i pięknymi obrazami. Niezwykłe jest to, że ta włoska „niespieszność” pozostaje w sferze myślenia o sprawach i codzienności. Jednak zewnętrzność jest ruchliwa, pełna wigoru, gestów, głośna.. Więc tym razem wyczuliłam swój zmysł słuchu, wsłuchiwałam się w dźwięki tego miasta. Zbierałam je używając niewielkiej aplikacji w telefonie.

    12:00 Piazza di S.Maria in Trastevere

    Portret miasta, a właściwie jednego rejonu – Zatybrza(Trastevere), dzięki tej metodzie, zapada mi znów na dłużej w pamięci. Zupełnie jak „fenomenologiczne” spacery, w których skupiałam uwagę tylko na miejskich podłogach. Cały czas mam w głowie odgłosy kawiarnianego gwaru, który, im bliżej wieczoru, narastał, by stać się mieszaniną rozmów, śpiewu, turkotu silników skuterów, na których Włosi przeciskają się pomiędzy tłumem, samochodami, stołami z pamiątkami, by dotrzeć do ulubionego baru i sączyć drinki.

    23:00 Piazza di S.Maria in Trastevere

    Tym razem nie wzięłam ze sobą mapy. Zapomniałam. Pozwoliłam sobie zgubić się, kluczyć ulicami, dać się zaskoczyć widokom. Zbierałam dźwięki i detale.

    Piękna „skrzynka” na listy – kamienna tabliczka z otworem wrzutowym i napisem LETTERE, pomogła mi utwierdzić się w przekonaniu o niezwykłej wartości detalu, rzemieślniczej pracy i ciągłości tradycji. Ale też w tym, że mur nie musi być cienką ścianą, ale rodzajem warstwy, przestrzenią wręcz, o dwóch wyraźnie różnych „twarzach” – jednej zwróconej ku ulicy, respektującej zasady rządzące „publicznym”, ubranej w gzymsy, pilastry, sztukaterie, kolory ustalone wieki temu; oraz tej drugiej, zwróconej w stronę prywatnego podwórza.

    Mury w Rzymie są naprawdę grube. Dają wiele możliwości. Dzięki tej naprawdę pokaźnej grubości, Włosi mogą decydować o intensywności światła, ale też specyficznej „wymiany informacji” pomiędzy wnętrzem a zewnętrzem. Za warstwami ciężkich zasłon, białych firanek montowanych bezpośrednio na ramach okien, przejrzystych szyb, znajdują się głębokie parapety, na których stoją zioła, fikusy i kaktusy, stanowiące dodatkową warstwę „ochronną” przed wścibskimi spojrzeniami. Okiennice albo żaluzje mogą definitywnie odciąć dostęp wszystkich bodźców albo pozostawić jedynie przesmyk dla powietrza. Znów mam ochotę napisać: Ach, potęga muru!

  • Blizny w planie

    Blizny w planie

    Znów przyglądam się planowi, studiuję go już naprawdę długo. Za każdym razem, przy każdym spojrzeniu odnajduję coś nowego, coś ciekawego (pisałam kiedyś, że bardzo przydatne do tego typu badań jest GoogleEarth; tym razem polecam też wszelkie miejskie serwisy geodezyjne i kartograficzne, np. łódzki GIS i jego mapy historyczne).

    Znów Łódź, moje miasto. Spaceruję oczami po Starym Mieście, które niewiele ma wspólnego ze swoją dawną strukturą. Z dziewiętnastowiecznego układu pozostało niewiele, kilka kamienic, kilka ulic. O jeszcze wcześniejszym układzie przypomina jedynie kościół i plac, na którym stoi oraz Rynek. Tymczasem obecne łódzkie Stare Miasto ma swoje cztery punktowce i ceglane bloki z lat 50′, pomiędzy którymi można odnaleźć dawne przejścia, ścieżki, wydeptane piesze połączenia. Spacer zaułkami pozwala zobaczyć jak bardzo zmieniło się Stare Miasto, jakie było. Kiedy się w ten sposób ogląda tę część miasta, można odczuć dawny układ. Nic jednak tak bardzo nie ułatwia zrozumienia specyfiki tego miejsca jak porównawcze spojrzenie na plany miasta.

    Ta gęsto zabudowana część miasta niewiele różniła się od sąsiadującego z nią Śródmieścia, z dostojną Piotrkowską i okolicami. Tu również stały kamienice, jedna przy drugiej, jedne z bogatym ornamentem, inne skromniejsze. Stary Rynek, zielony od klombów i drzew, otaczały niewielkie budynki. To, co widać dziś, to już w większości zabudowa powojenna. To miejsce nie miało szczęścia. Wciągnięte w ogromny obszar getta, nosi w sobie piętno wojny, a raczej tego, co stało się tuż po niej, kiedy wyburzono olbrzymią ilość budynków w imię funkcjonalnej modernizacji. Pokaleczone i rozbite, ma jednak szansę na odrodzenie. Nigdzie indziej w Łodzi nie ma takich ujęć i kadrów, nakładających się widoków. Wszystko jednak osnute szarością, potęgującą poczucie bycia w „strefie zapomnianej”..

    O Łodzi pisze dziś również Kasia Kurak, na swoim blogu Travelsfool. Warto tam zajrzeć, bo to relacje wnikliwe i pełne podróżniczej pasji, z wieloma cennymi wskazówkami i przydatnymi informacjami.