architektura troski

Iwona Kalenik

Tag: architektura

  • Please, mister postman!

    Please, mister postman!

    Londyn. Słońce na przemian z deszczem, poranny chłód i popołudniowy kwietniowy „upał”. Dookoła pałacu Buckingham i szpitala St.Mary rozstawiają się wozy transmisyjne, każdego dnia kolejny, byle nie przegapić informacji o narodzinach „Royal Baby”. Co mniej zorientowani turyści, obserwując tłum zgromadzony pod pałacem około 11:30, dopytują kierujących ruchem policjantów „czy to już”. Ekscytacja nieco opada kiedy okazuje się, że to całe zamieszanie tylko z powodu zmiany warty pod pałacem. Zwariowali naprawdę, zwariowali.. Patrzę na Londyńczyków, którzy mieszają się z turystami. Właściwie nie wiem kto jest stąd, a kto przyjechał oglądać miasto, jest tak kolorowo. Ale Londyńczycy nie robią sobie selfie z Big Benem aparatem na kijku..

    Jestem szczęśliwa kiedy metro wyjeżdża na powierzchnię i widzę miasto. Inaczej czuję się jak w rurociągu poczty pneumatycznej, nadana tu, odebrana tam. Nic po drodze. Więc zadaję sobie dodatkowe kilometry, by zobaczyć więcej, kładę się na strzyżonym od czterystu lat trawniku i patrzę na miasto. Wszyscy i wszystko jest takie akuratne, przewidywalne na swój sposób. O wyjątkowości stanowią detale. Jak w dobrze skrojonym garniturze…

    Patrzę na furtki w dzielnicy, w której mieszkam. Idę długą ulicą, przy której stoją podobne domy, z podobnymi ogrodzeniami, skąpane w zieleni, która o tej porze działa na zmysły w szczególny sposób. W porośniętych mchem ceglanych murkach zainstalowane są niewielkie furtki, jedne zamknięte na klucz, inne zostawione otwarte. Ilość wariacji na temat furtki wydaje się nieskończona. Podobnie jak kombinacji bieli, brązowej cegły, dachówki i okiennych wykuszy. Wszystko w angielskim kodzie, którego nikt nie łamie. Siła tradycji, wartość ciągłości jest tutaj odczuwalna ze zdwojoną mocą!

  • Na szerokość ramion

    Na szerokość ramion

    Najwęższe uliczki południowoeuropejskich miast bywają tak ciasne, że można dotknąć ich ścian(tak, ulice mają ściany, to nie pomyłka) kiedy rozłoży się szeroko ramiona. W takich uliczkach okna są naprawdę blisko, naprzeciw siebie. A między małymi balkonami często rozpostarte są sznurki, służące do suszenia bielizny. Można wiec czasami dobitnie poczuć zapach gotowanej zupy, usłyszeć strzępki rozmów czy wręcz zobaczyć intymne skrawki rodzinnego życia.

    Mieszkałam kiedyś ponad miesiąc w Turynie, w kamienicy, która miała maleńki dziedziniec, ciasno otulony oficynami. Była to ciepła pora roku, większość okien była otwarta. We Włoszech okna mają okiennice, więc, jeśli trzeba osłonić się przed słońcem, albo spojrzeniami – można mieć nadal otwarte do wewnątrz okna wpuszczające powietrze, ale przymknięte okiennice… No więc te okna wychodziły na siebie. Duże, wysokie, z każdego mieszkania po trzy albo cztery, na każdym z czterech pięter. W pierwszym tygodniu nie mogłam przestać wpatrywać się w nie niczym wścibska sąsiadka. Czułam, że jestem naprawdę blisko tych ludzi. W każdym mieszkaniu działa się odrębna historia, która czasami, w przypływie emocji, wylewała się na balkon lub dziedziniec, co jednak nie budziło większego zainteresowania pozostałych sąsiadów. Dość szybko zrozumiałam, że tego typu przestrzenie rządzą się swoimi niepisanymi regułami. Nie było mowy o „zaglądaniu sobie w okna”. Mieszkania „uzbrojone” były jakby kurtyną ze świadomości mieszkańców, którzy, doświadczeni dzieleniem wspólnej ciasnej przestrzeni, szanowali prywatność innych i tego, co za okiennicami. Nie trzeba było dużych odległości, by czuć się prywatnie. Sama to odczułam dość szybko. Moje zainteresowanie tym, co za oknami innych wynikało z tego, że zawsze mieszkałam w domach, za płotem, za firanką. Jednak szybko osłabło. Inni, ku mojemu zdumieniu, zupełnie nie interesowali się tym, co aktualnie gotuję czy oglądam.

    Piszę o tym dlatego, że architektura daje tę ogromną wartość jaką jest odczucie prywatności, generowane przez mur, ścianę, grubość materii. To za ścianą jesteśmy „u siebie”, mimo, że to ledwie dwadzieścia czy czterdzieści centymetrów od przestrzeni dostępnej dla wszystkich. W dużo mniejszym stopniu daje tę prywatność cienka, szklana przegroda.. Brak ścian, openspace, przestrzenie niczyje w miastach, wytwarzają dziwne uczucie bycia nie-wiadomo-gdzie, bo ani wewnątrz, ani na zewnątrz, już nie publicznie, a jeszcze nie prywatnie. Chciałabym napisać: potęga muru! Byłby niezły tytuł.. Jednocześnie w tej ścianie tkwi wielki potencjał fasady, która przynależąc do zewnętrza jest odpowiedzialna za jego jakość. Dobrze to widać kiedy buduje się makietę budynku. Kiedy pamięta się o grubościach, a nie składa elewacje z cienkich kartek brystolu, okazuje się, że ściana staje się wręcz „przestrzenią do przebycia” między wnętrzem a zewnętrzem, dającą możliwość kreowania nisz, wnęk, otworów o odpowiednich proporcjach i kierunkach.

    Uwielbiam ściany, do których można się zbliżyć, poczuć ciepło nagrzanego słońcem kamienia, zobaczyć jak się starzeją, jak odciska się na nich historia. Uwielbiam ściany, w których można zobaczyć coś więcej niż własne odbicie..

     

  • HAUS FÜR JULIA UND BJÖRN – dom marzeń

    HAUS FÜR JULIA UND BJÖRN – dom marzeń

    Kiedy zobaczyłam ten dom na jednym z portali architektonicznych, powiedziałam: „Dom marzeń…”. Jestem pod jego urokiem cały czas i pewnie długo żaden inny nie zmieni mojego upodobania. Ale być może nie chodzi o sam dom ile o to, JAK zaprojektowano ten dom w tym konkretnym miejscu. Napisałam do architektów, którzy zaprojektowali dom – Innauer-Matt Architekten, żeby dowiedzieć się o nim nieco więcej.

    IMA_HBJ 01_Adolf Bereuter-001
    HAUS FÜR JULIA UND BJÖRN projekt: Innauer-Matt Architekten foto: Adolf Bereuter

    Jest w nim coś niezwykłego… Ten nowy dom, usytuowany na końcu niewielkiej wsi, jest wtulony w pochyłość terenu i wykorzystuje obecność dwóch dużych drzew – lipy od wschodu i orzechowca od zachodu, na które otwiera się dwoma tarasami. Wejście, wjazd do garażu i sypialnie, wraz z antresolą, znajdują się na poziomie ulicy, zaś cała strefa codziennych aktywności – gotowania, jedzenia i wypoczywania – na najniższym poziomie i otwiera się wielkim oknem na imponujący widok. „Ażurowa zewnętrzna warstwa budynku spełnia nie tylko funkcję ochrony przed warunkami atmosferycznymi” – mówią Sven Matt i Markus Innauer – „ale jest przede wszystkim „ubraniem” budynku, subtelną dekoracją, starannie tkaną sukienką, która zarówno odsłania, jak i ukrywa to, co pod spodem.” Idealnie wpasowuje się w okolicę, nie dominując nad otaczającym krajobrazem.

    Wnętrze obu poziomów wyraźnie podzielone jest wzdłuż ścianami, w których znajdują się nisze na szafy. To przestronne wnętrze sprawia wrażenie bardzo przytulnego i kameralnego. Nisza do relaksu, czytania czy posiedzenia jest zapieckiem. Z pewnością jest w niej ciepło, bo w ścianie kryje się kominek, dostępny od strony jadalni, który również ogrzewa wodę. Wszystkie meble i podłogi wykonano z drewna świerkowego z pobliskiego tartaku, a pozostałe powierzchnie – ręcznie, w postaci tynku wykonanego na miejscu z marmurowego proszku. Nie ma w tym budynku żadnej obcości, zgrzytu, który zniechęcałby mnie do wejścia. Jest idealny w krajobrazie zachodniej Austrii, w tamtej wsi, z tamtym widokiem za oknem.

    Dziękuję za udostępnienie zdjęć i dokumentacji projektu pracowni Innauer-Matt Architekten.

  • W objęciach budynków

    W objęciach budynków

    DSC06248

    Christopher Alexander w „Języku wzorców” pisze:

    „Przestrzeń zewnętrzna, która jest jedynie „tym co pozostało” między budynkami, w zasadzie nie będzie użytkowana.”

    Alexander określa dwa rodzaje przestrzeni – negatywową, bezkształtną i pozytywową, o określonym, zamkniętym, wyraźnym kształcie, którego granice można choćby częściowo, wyznaczyć. Przywołuje analizy Camillo Sitte, z których wnioski są jednoznaczne jeśli chodzi o wpływ rodzaju przestrzeni na aktywność ludzi. To właśnie przestrzenie pozytywowe, place i placyki tworzące systemy wnętrz, częściowo zamknięte, ale też otwarte na kolejne wnętrza uliczek bądź placów, były najbardziej popularne i odwiedzane. Wspomniany Sitte jednocześnie wskazuje na wiele mówiący przykład budowania ważnych budowli, jakimi były kościoły, w dawnych czasach. Z przeanalizowanych 255 kościołów, tylko 6 jest wolnostojących. Pozostałe, w mniejszym bądź większym stopniu, łączyły się z innymi budynkami. W Rzymie zaś nie powstał żaden(!) kościół, który nie styka się z inną budowlą. Trudno, z resztą, odnaleźć tam inne, poza starożytnymi w obrębie Forum Romanum, budowle, które istniałyby same dla siebie.

    nolli-map

    Plan Rzymu, narysowany przez Nolliego, dobitnie o tym świadczy. Jakże to odmienne od współczesnego myślenia o architekturze, w którym przeważa dążenie do budowania osobnych budynków generujących negatywową przestrzeń, ale za to skupiających niewątpliwie uwagę na swojej formie. Przykład? Biurowe centrum Warszawy ze szklanymi wieżowcami. Nieprzyjazna, wietrzna przestrzeń, którą się przebywa. Byle szybciej, bo nie ma co szukać zaułków, placyków czy przytulnych uliczek, które mogłyby spowolnić rytm kroków. Są za to wysokie, nie do ogarnięcia wzrokiem, budynki, które wieczorem pustoszeją.

  • Architektura szczęścia

    Architektura szczęścia

    To jedna z książek, które czyta się jednym tchem, które zabierają wieczór i wygrywają z filmem. Alain de Botton – autor książek o wszystkim, eseista, ma w swoim dorobku niezwykłą książkę – „Architektura szczęścia”.

    OLYMPUS DIGITAL CAMERA

    Czyta się ją świetnie, bo jest napisana tak jakby była zapisem opowieści, a nie naukowym referatem – nie jest nim w istocie, to raczej długi esej o architekturze. Alain de Botton nie odkrywa nic nowego, ale opierając się na istniejącej od lat idei sprzeciwu wobec „wyczyszczonej” z detalu, treści i znaczeń, niemej architektury, snuje opowieść o tym, co mogą „mówić” budynki i podkreśla wagę kulturowego tekstu jakim jest architektura. Z czułością pochyla się nad detalami, fakturami, subtelnymi gestami budynków, właściwie pomijając kwestię ich funkcji – i tu jest mi niezmiernie bliski. Dobra architektura potrafi przetrwać(sustainable w dokładnym tłumaczeniu to nie-zrównoważona, ale właśnie „zdolna do przetrwania”.. – to tak na marginesie), zachwycać i wzruszać.

    Książka dla wszystkich, którym bliskie są idee SLOW, spowolnienia i uważności. Alain de Botton zaprasza bowiem na spokojny spacer uliczkami wielu miast, gdzie z uwagą przygląda się budynkom i odczytuje ich znaczenie. Dla mnie – jedna z tych książek, w których najwięcej zaznaczam, by zapamiętać.

    Dla niecierpliwych – wykład Alain de Botton’a, wygłoszony w Gresham College w czerwcu 2008r. Do obejrzenia, posłuchania i poczytania.

  • Gdański Teatr Szekspirowski

    Gdański Teatr Szekspirowski

    Jestem zauroczona Gdańskiem, odkrywam go powoli i stopniowo, przyjeżdżając tu co miesiąc na parę dni. Jest wspaniałym, pięknym miastem, którego skalę jestem w stanie ogarnąć. Dużo spaceruję, często bez wyznaczonego celu, tak jak lubię. Mam tu poczucie, że dzieje się jakaś zmiana. Nie bez powodu może mówi się o wietrze, który ją przynosi, a wiatr i Gdańsk to oczywiste połączenie.

    W Gdańsku od niedawna można wejść do prawdziwej szkatułki – budynku Gdańskiego Teatru Szekspirowskiego. Autorem projektu jest Renato Rizzi. Budynek ma wielu krytyków i wielu adoratorów. A zatem – kontrowersja (uśmiecham się…). Jedno jest pewne: ten budynek jest bardzo przemyślany i bardzo logiczny. Dla mnie – niezmiernie interesujący i piękny. Niektórzy mówią, że jest mroczny, że jak grobowiec. Tak, jest mroczny, ale teatr to mrok, przygaszone światła, elegancki strój w ciemnych kolorach.. rozumiem zatem jego kolor. Teatr rozbłyska wewnątrz, światłami na scenie i jasnością drewnianych galerii widowni, które wyglądają niczym półki na skarby czy biżuterię. Szkatułka może się otwierać – dach skonstruowany jest w ten sposób, by móc otwierać się i wpuszczać do wewnątrz mrok wieczornego nieba albo bliki gwiazd. To musi być piękne!

    Zimą budynek teatru wygląda jeszcze bardziej surowo. Ale wchodzę na jego dziedziniec i, choć już dobrze znam ten budynek, pozwalam się zgubić w przesmykach i przejściach. To nie jest „miły” ani „ładny” budynek. Jest trudny, wymagający i jednocześnie pociągający. Ma w sobie coś czego poszukuję we współczesnej architekturze – logikę i uważność na miejsce, w którym powstał.

  • Muzyczna szkatułka

    Muzyczna szkatułka

    Szczecin Goleniów, 8:30. Niskie chmury, wiatr. Wsiadam do busa, który dowozi mnie do centrum Szczecina, tuż obok nowego budynku Filharmonii Szczecińskiej. Jest zimno, a naklejka na drzwiach do budynku mówi mi, że mogę do niego wejść dopiero o 13:00. Zapadam więc się w wygodny fotel w kawiarni Orsola nieopodal i zamawiam dużą kawę i kanapkę, jest 9:30. Muszę się rozgrzać zanim pójdę na spacer po Szczecinie, w którym jestem pierwszy raz. Z okna kawiarni widzę nowy budynek Filharmonii, zaprojektowany przez Estudio Barozzi Veiga. Jestem podekscytowana, że mam okazję obejrzeć ten budynek. Na razie jednak muszę czekać. Piję więc kawę i odpisuję na maile.

    12:00 Szczecin jest bardzo interesującym miastem. Trochę przypomina mi „moją” Łódź. Może to przez te kamienice…?

    Równo o 13:00 otwieram drzwi Filharmonii. Wcześniej zdążyłam zrobić kilka zdjęć budynku i pochodzić po placu znajdującym się obok – niezwykłe doświadczenie, bo plac jest „wybrzuszony”(skrywa pod sobą Centrum Dialogu Przełomy..) a będąc na szczycie tego wyniesienia można zobaczyć więcej miasta. Jest tak zimno, że nikt się nie zatrzymywał. Pojedyncze osoby przemykały przez plac, chroniąc głowy pod parasolami. Zimowy deszcz postanawiam przeczekać wewnątrz, sprawdzając czy trzy okna znajdujące się w fasadach budynku wynikają z funkcji czy są czymś więcej*…

    Ten budynek to szkatułka. Sala koncertowa wykładana była osiem miesięcy złotymi papierkami stosowanymi przez konserwatorów zabytków i robi na mnie ogromne wrażenie. Jest piękna! Czuję się w niej jakbym weszła do wnętrza bursztynu. Ciepła, miękka, elegancka. Nie rozprasza swoją formą. Jest coś kojącego w niej.. Jednak największe wrażenie robi na mnie sama forma budynku i jego wnętrza. Biel, która wypełnia foyer nadaje mu świetlistości i lekkości. A miękka forma zawijających się schodów tylko zachęca by pójść wyżej i spojrzeć w dół. Mała sala koncertowa znajduje się w prostopadłościanie podwieszonym nad kawiarnią. Wszystko jest lekkie, jakby zupełnie nie podlegało grawitacji. Uwielbiam takie wnętrza! Oszczędne w formie, ale niepozbawione detalu (warto spojrzeć pod nogi, posadzka jest znakomita!).

    Spędziłam w budynku prawie półtorej godziny. Mogłabym dłużej. Jedyne czego mi w nim brakuje to księgarni muzycznej, w której można by kupić płyty, plakaty, nuty, książki o muzyce.

    *Okna są kadrami, lunetami nacelowanymi na konkretne miejsca. Warto to sprawdzić od środka. Piękny gest architektów w stronę tego co dookoła..

    Szczególnie dziękuję pani Kamili Matczak – rzecznik prasowej Filharmonii Szczecińskiej za pokazanie zakamarków budynku i piękną o nim opowieść.