architektura troski

Iwona Kalenik

Tag: architektura

  • Stare miasta

    Stare miasta

    Dziś dla mnie ważny wieczór. Za chwilę, podczas PechaKucha Night Warsaw vol.20, będę miała okazję mówić o tym, czym się zajmuję, nad czym pracuję w Pracowni Projektowania Wnętrz Miejskich w gdańskiej ASP: o mieście, o formie i de-formacji. Tym razem odbywa się w przestrzeni Domu Innowacji społecznych Marzyciele i Rzemieślnicy, co tym bardziej cieszy, bo miejsce jest zacne. Dobry początek lata.

    Wakacje to dobry czas, by zwolnić i spróbować zrozumieć miejsca, w których się jest, które się tylko odwiedza lub dłużej mieszka. Lato sprzyja. Długie dni i dobra pogoda ułatwiają zadanie i zachęcają, by w przestrzeni miasta przebywać. Stare miasta przeżywają turystyczne oblężenie. Ale w każdym z nich można znaleźć ciche zaułki i miejsca, które choćby przez krótką chwilę będą tylko nasze. Ja zwykle szukam miejsc, które pozornie są wyludnione. Po to, by spotkać tam lokalnych mieszkańców i pójść ich śladem, wejść do ich kawiarni czy podążać ścieżkami na skrót.
    No właśnie.. stare miasta. Czy chodzi w nich tylko o to, że są stare? Kiedyś tak mi się wydawało. Lubiłam te odrapane ściany, wytartą posadzkę ulic. I nadal lubię. Dlatego w moich tekstach często znaleźć można odniesienia do materialności architektury, do dotyku, bezpośredniego kontaktu z materią. Ale to nie wszystko..

    To nie w tym kryje się sekret fenomenu starych miast. Jeśli lepiej się im przyjrzeć, uważniej spojrzeć – można dostrzec i zrozumieć na czym polega ich niezwykłość. Wystarczy spojrzeć do góry, na sufit miejskiego wnętrza. Okaże się, że jego krawędzie rzadko kiedy są równoległe, że „niebo” właściwie nigdy nie przybiera regularnego kształtu. Ulice, po gruntownej geometrycznej analizie, okazują się bardzo „krzywe”, trudno o równoległości czy prostopadłości.

    Fasady, mury, ściany miejskich wnętrz – są przestrzenią nieustannej negocjacji, gry nisz, załamań. Nigdy nie są płaskie i przeźroczyste. Zawsze skrzętnie chronią dostępu do prywatności, którą skrywają. To wyraźne rozdzielenie tego co prywatne od tego, co publiczne to jedna z cech miejsc, które przyciągają najbardziej. Ale fasady starych miast są przede wszystkim przestrzenią pomiędzy. Mają swoją grubość, nie są płaskie, nie są przeźroczyste. Można w nich znaleźć wypukłości i wgłębienia, odciski, ślady. Zawsze ich szukam i próbuję rozwikłać ich zagadkę. Czasem odpowiedź przychodzi od razu, czasem nigdy, pozostawiając niedosyt i chęć powrotu.

    Gdyby tak współczesne miasta poszukiwały swojego kodu w deformacji, zamiast piąć się wyżej i wyżej i odsłaniając wszystko co wewnątrz, nie pozostawiając żadnej tajemnicy…

  • Trudne melodie

    Trudne melodie

    Muzyka i architektura. Architektura i muzyka. Napisano i powiedziano już tyle w tym temacie. Jest rytm i harmonia i nawet cisza na swój sposób i tu i tam. Jak to jest, że jedne melodie zapadają nam tam bardzo w głowę, że słyszymy je długo po koncercie? Albo dlaczego są takie, których możemy słuchać w kółko, choć czasem nie potrafimy ich powtórzyć? Zawsze mnie to zastanawiało..

    Śpiewałam kiedyś w chórze. Wiedziałam i rozumiałam co znaczy współbrzmienie i dlaczego tak ważna jest odpowiedzialność każdej osoby. To nieprawda, że w chórze łatwo ukryć jakiś fałsz. Dyrygent i wprawne ucho słuchacza słyszy go doskonale, a nadzieja, że takich uszu będzie niewiele to niepoważne traktowanie odbiorców. Dlatego każdy chórzysta musi znać każdą nutę utworu, znać na pamięć takty wstecz i do przodu, wiedzieć co będzie za dwie linijki.

    Ale piękna jest też improwizacja jazzowa. Początek, temat, puszczona muzyczna nić, która z czasem rozwija się, poddaje wariacjom, deformuje i znów wraca do tematu, by znowu rozwinąć się, ale w odmienny sposób. Wciąż jednak, w każdym takcie pobrzmiewają ślady „prototypu”, bazy, wokół której budowane są dźwięki. Czasem dobrze znane melodie przybierają nowe, ciekawe brzmienia. Wciąż jednak rozpoznajemy w nich te bazowe dźwięki, które dały im początek.

    W muzyce i architekturze znajduję wiele analogii. Często patrzę na architekturę miasta jak na muzykę. Szukam zasad, tematów, napięć powodujących ciarki na plecach i momenty wzruszeń. Bywa, że pozornie trudne, nieoczywiste miasto pozwala odkryć w sobie niezwykłe miejsca, które albo zaraz chcę pokazać komuś albo zachować tylko dla siebie, by kiedyś do nich wrócić i odkryć w nich coś nowego. Zupełnie jak z muzyką. Ta trudniejsza – inspiruje i daje wiele satysfakcji kiedy już się ją głębiej pozna i zrozumie.

  • Spowolnienie

    Spowolnienie

    Dobrze czasem, a może na zawsze, zdecydować o trudniejszej drodze. Piękna(nie tylko wizualnie) architektura jest zwykle trudna właśnie, nieoczywista i wymagająca.

    – tak zaczęłam moją kartkę z zimowych wakacji.

    Drewniany dom stoi na wzgórzu. Samochód zostawia się na dole, przy strumieniu. Dalej można już tylko iść lub jechać terenowym autem. Zimą cięższe bagaże albo zakupy układa się na saniach, ciągniętych przez konia. Droga na górę jest wąska i dość stroma. W śniegu po kolana, dojście do domu zajmuje około dwadzieścia minut. Akurat tyle, by przemyśleć dzień.

    Wyraźny zapach obecności zwierząt uderza w progu. Tuż obok, przez drzwi, żyją krowy, koń, kury, kilka łagodnych kundelków i kotów. Zapach ich ciepłych ciał oraz siana miesza się i przenika do domu. Po trzech dniach przestaje być wyczuwalny. Ponownie poczuję go po powrocie do Warszawy, gdy otworzę plecak. Pierwszy raz przywiozłam ze sobą zapach miejsca. A może nie pierwszy, ale na tyle wyraźny, by mój stępiony węch zareagował.

    W kuchni jest piec opalany drewnem, od którego robi się gorąco i nad którym można suszyć przemoczone nogawki i buty. Przygasa tylko na parę nocnych godzin. Woda na herbatę grzeje się akurat tyle, że kiedy z dołu dajemy znać, że ruszamy pod górkę, po dojściu czeka na nas gorący, gwiżdżący czajnik. Dokładamy drewna, by nacieszyć się ciepłem.

    Z okien domu roztacza się niebywały widok na całe Tatry. Dokładnie na wprost – Morskie Oko – rozpoznaję od razu. W dole – ostre dachy podhalańskich domów, cmentarz na wzgórzu, strumień. I droga, którą pokonywałam przynajmniej raz dziennie.

    Żeby to wszystko docenić potrzeba uważności i spowolnienia, zatrzymania się, by wyrównać oddech i spojrzeć w dół. Wielka siła i mądrość kryje się w codziennych rytuałach: rozpaleniu ognia, oporządzeniu zwierząt, przygotowaniu sań, pokonaniu drogi na dół i z powrotem.. Tu jest na nie miejsce. Wszystko inne musi dopasować się do nich. Ciągłość i trwałość wciąż są tu w cenie. Co rano widać jak miasteczko w dolinie budzi się. Jeden, drugi, trzeci, kolejne kominy wypuszczają dym ze swoich pieców.. Każdego dnia tak samo. Podobne, drewniane domy z podobnymi oborami i stodołami, ze stojącymi przed nimi drewnianymi saniami, ciągle naprawianymi raczej niż wymienianymi na nowe.

    Więc może zupełnie celowo zrezygnować z ułatwień na rzecz upięknień..? Patrzę na ten skromny dom, stojące tuż obok budynki gospodarskie i niewielką kapliczkę, na pejzaż, w jakim wyrosły – tu mówi się o pięknie..

    Slow… spowolnienie. Jedna rzecz w jednym czasie. Pilnowanie ognia, by nie przygasł.

  • Tak mało

    Tak mało

    Tak mało powiedziałem.
    Krótkie dni.

    Krótkie dni,
    Krótkie noce,
    Krótkie lata.

    Tak mało powiedziałem,
    Nie zdążyłem.

    Serce moje zmęczyło się
    Zachwytem,
    Rozpaczą,
    Gorliwością,
    Nadzieją.

    Paszcza lewiatana
    Zamykała się na mnie.

    Nagi leżałem na brzegach
    Bezludnych wysp.

    Porwał mnie w otchłań ze sobą
    Biały wieloryb świata.

    I teraz nie wiem
    Co było prawdziwe. *

     

    *Czesław Miłosz, Tak mało

    Usłyszałam ten wiersz kilka lat temu. W formie muzycznego utworu, w wykonaniu Anthonego Miłosza. To jeden z tych tekstów, które można recytować na zalanym porannym, letnim słońcem placu małego miasta. W ciszy, harmonii i spokoju, których tak brakuje.

    Przypomina mi się maleńkie miasteczko w południowej Francji. Niewiele ponad 150 mieszkańców, więc pewnie można by na pisać „wieś”. Piszę jednak „miasteczko”, bo domy były ze sobą połączone, tworzyły wyraźne cztery uliczki, zbiegające się w placu, na którym stał kościół i mała fontanna. Kościół niewiele różnił się od domów, jedynie dając znać dzwonnicą o swojej roli. Ciemność pochmurnego wieczoru nie pozwalała dostrzec, że miasteczko przytulone jest do gór i całe zbudowane z jednego rodzaju kamienia. Jedyne co wyróżnia poszczególne domy to kolor okiennic. Tak mało, tak nic tam się nie działo. Tego wieczoru mały kościół, jak nigdy, wypełnił się po brzegi. Wszyscy mieszkańcy przyszli posłuchać muzyki. Koncert wyśpiewano idealnie od pierwszej do ostatniej nuty. Trzydzieści osób współbrzmiało tak, że każdy z nich odczuwał dreszcz wzruszenia. W tej starej przestrzeni, pachnącej mchem i drewnem wybrzmiała muzyka, która nigdzie indziej już nie brzmiała tak samo. Poruszeni byli wszyscy. I chór i słuchacze. Coś niezwykłego było w tym, tak bardzo zwyczajnym, miejscu.

    / zdjęcia dzięki Google Street View /

    W przeddzień Bożego Narodzenia pytam o skromność i pokorę, w której upatruję ogromnej siły architektury. W świecie skoncentrowanym na obrazach, przepełnionym milionami zdjęć, komunikatów, które mimowolnie przyjmujemy i kolekcjonujemy w pamięci, być może właśnie architektura nie-spektakularna bezgłośnie powie najwięcej i najmądrzej. Może w przestrzeniach o skalach do ogarnięcia, pozwalających poczuć materię możliwe będzie doświadczenie ponadczasowej niezwykłości i mocy architektury, która poza wszystkim tworzy miasto, bo jej zewnętrzność przynależy do przestrzeni publicznej. Budynki-obiekty, tworzone by zachwycać, by wylać słowotok form i znaczeń, skupiają na sobie uwagę niczym operowe divy, potrzebujące orkiestry i chóru, by na ich tle pokazać swój kunszt. Przez moment oczy widzów zwrócone są tylko na nie.

    Jednak wybieram harmonię i równowagę. Skromność i pokorę. By współbrzmieć. I nie zdążyć powiedzieć zbyt wiele.

    Dobrych Świąt!

  • Tożsamość muszli

    Tożsamość muszli

    Nie ma dwóch jednakowych. Każda inna. Setki małych muszelek wyrzucanych przez wiosenne morze. Niewielka, ceramiczna miseczka stojąca na mojej półce jest wypełniona nimi po brzegi. Lubię je czasem wysypać i wziąć do ręki każdą z osobna. Ustawić obok siebie. Niby takie same… Nie. Każda inna.

    Dlaczego piszę o muszlach? Bo są jedną z moich inspiracji. I potwierdzeniem tezy, że piękno tkwi w spójności, w toż-samości. Morski pejzaż, zbudowany na odcieniach granatu i beżu, działa kojąco i sprawia, że można nieustannie patrzeć na przesypujący się w dłoniach piasek albo daleki horyzont. Wystarczy jednak odwrócić głowę, by nie nadążyć nad ferią barw przyplażowych barów, budek z pamiątkami, obwieszonych plastikowym chłamem. Czasami odnoszę wrażenie, że z architekturą jest podobnie, że staje się jarmarkiem. Że myli tożsamość z wyróżnianiem się. Powstają jednak budynki, które o tożsamości mówią naprawdę wiele. O jednym z nich pisałam niedawno.

    Tożsamość – identity(ang.), Identität(niem.), identité(fr.). Warto czasem przetłumaczyć polskie słowa na inny język lub poszukać słów o takim samym(!) trzonie, by sprawdzić czy dobrze jest rozumiane. Tożsamość to wspólne właściwości, identyczność z czymś lub kimś; coś, co sprawia, że można coś lub kogoś jakoś zaklasyfikować, zdefiniować, rozpoznać w jakimś kontekście. Utożsamianie się. Bez trudu rozpoznaję włoskie miasta, japońskie ogrody, holenderskie ulice. Gubię się gdy widzę zdjęcia centrów wielkich miast, z wysokimi biurowcami i szklanymi elewacjami galerii handlowych, które mogłyby być wszędzie. Są raczej „stemplem” marki lub nazwiska, niewiele mając wspólnego z miejscem, w którym powstają. Mówi się, ze to nawet „ikony”…(swoją drogą, ciekawą drogę przeszło to słowo).

    To takie nie na czasie być podobnym do czegoś, kogoś… Trzeba się wyróżnić, zachwycić, olśnić, być niepowtarzalnym, na sobie skupiać uwagę, przyciągać. Całkiem niedawno zwróciła moją uwagę prasowa rozmowa z jednym z najbogatszych Polaków. Mówił on o swojej strategii – low profile, której zasadą jest unikanie rozgłosu, ciche, systematyczne działanie. Low profile może stanie się strategią architektury. Mam taką nadzieję.

    [ więcej o ukrytych warstwach tożsamości miasta >  wykład arch. Jacka Dominiczaka w archiwum programu architektura+dialog ]

  • Laboratorium

    Laboratorium

    W popołudniowym upale, zmęczona wcześniejszą wędrówką, zeszłam kilkaset metrów w dół drogą, by dotrzeć do domu-zameczku – historyzującej, neorenesansowej budowli. Czyli w rejony architektoniczne, które zwykle omijam szerokim łukiem. W dodatku o jego mieszkańcu nie wiedziałam nic. Może powinnam? W końcu to noblista. Tyle, że niemiecki. I z literatury. Ale ponieważ akurat trafiłam na “darmowe wtorki” postanowiłam wejść i znaleźć w tym “zameczku” coś dla siebie.
    Nie oceniaj po pozorach, mylą… – przypomniałam sobie znaną prawdę, kiedy weszłam do środka. Choć sam wygląd wnętrza zupełnie mnie nie zaskoczył.
    Wnętrza sal domu wypełniają pamiątki po pisarzu, jego portrety, popiersia, rękopisy, książki, nawet odlew dłoni. Ale to, co mnie poruszyło od razu to fakt, że miał w domu dwa miejsca związane ze swoją twórczością. Jedno nazywał LABORATORUM(łac. laborare = ‘pracować’), a drugie OBSERWATORIUM( (n.łc. observatorium od łc. observator ‘ten, który obserwuje’ od observare ‘baczyć, oglądać’). Pierwsze jest gabinetem, w którym pisał, z biurkiem ustawionym tak, by widzieć kominek i wejście. Drugie to przestronna sala na piętrze, z dużymi oknami pozwalającymi podziwiać otaczający ogród i góry w oddali.
    O! – pomyślałam – to jest coś! Wspaniała idea warta przemyślenia. Miejsce do pracy twórczej, pozbawione rozpraszających bodźców z zewnątrz (biurko stojące “tyłem” do okna), pozwalające na maksymalne skupienie i codzienną żmudną pisarską pracę. I miejsce piętro wyżej – do patrzenia, zastanawiania się, rozmyśleń, które nie muszą być zwieńczone “dziełem”, ale nieść inspirację. Ciekawe, że obie czynności dostały dla siebie odpowiednie przestrzenie, specjalnie zaprojektowane. Wertuję w myślach katalog obrazów pracowni artystów, rzemieślników czy architektów i zastanawiam się na ile ta idea jest powszechna.. Nie tylko na poziomie przestrzeni fizycznej, ale też “mentalnej”. Czy te dwie sfery mieszają się czy są jednak rozdzielone? Czy jest czas i miejsce na zastanawianie się, niespieszne patrzenie, poszukiwanie idei, czytanie filozofów, oglądanie pięknych filmów czy słuchanie wzruszającej muzyki? A potem, mierzony osobo, w osobnej przestrzeni, czas na pracę twórczą? Na ile ważne jest dla twórców(mam na myśli głównie architektów) tego rodzaju rozdzielenie? A może nie potrzebują go w ogóle?
  • Socjalne piękno

    Socjalne piękno

    Kiedy zobaczyłam ten budynek na stronach Archdaily, na które zaglądam bardzo często (i bardzo polecam wszystkim, którzy chcą przyjrzeć się naprawdę dobrym i niebanalnym realizacjom), wiedziałam, że muszę koniecznie skontaktować się z architektami, którzy go zaprojektowali i zapytać o kilka ważnych spraw.

    Widzę w tym socjalnym budynku (Pamplona, Hiszpania) piękną realizację idei architektonicznego dialogu, ciągłości i odpowiedzialności za zmieniany miejski krajobraz. Budynek zaprojektowany przez Pereda Pérez Arquitectos, kończy pierzeję uliczki, zabudowanej wąskimi kamienicami i wypełniony jest mieszkaniami socjalnymi oraz, w parterze – lokalami przeznaczonymi na działalność komercyjną, połączonymi ze starymi piwnicami.

    Patrzę na ten budynek, jego fasadę i widzę jak świetnie współgra z tym, co dookoła. Monochromatyczna fasada, właściwie pozbawiona jest detali, choć tu zupełnie mi to nie przeszkadza. Być może to kwestia materiału z jakiego zrobiono zewnętrzną stronę murów. Wygląda tak jakby była tu od lat, z lekkimi zadrapaniami i odpryskami. Barwa fasady została „wyjęta” z palety panującej w okolicy, bardzo delikatnie zaznaczając obecność nowego budynku.

    Zapytałam architektów Pereda Pérez Arquitectos jak rozumieją dialog w architekturze, czy teoria i filozofia są dla nich ważne kiedy projektują.

    – W architekturze, zawsze, teoria wspiera praktykę, która musi odpowiadać na potrzeby. Naszym zdaniem to wszystko musi być sobie bliskie. Nasza architektura stara się być wyczulona na całe otoczenie, teoretyczne i rzeczywiste.  

    Ale to, co zachwyca mnie bardzo w tym projekcie, to podejście do tematu budynku socjalnego. Jest niewielki, usytuowany w istniejącej zabudowie starego miasta i znakomicie wykończony. I choć jest naprawdę skromnym obiektem, to jego wnętrze zaprojektowano tak, by mieszkania mogły być łatwo łączone w zależności od zmieniających się potrzeb mieszkańców. Wierzę, że dobra architektura nie musi być ani krzykliwa, ani wymyślna, ani nawet droga. Siła dobrej architektury tkwi w zupełnie czym innym. W wyczuleniu, o którym mówią architekci.

    Dziękuję za udostępnienie zdjęć i dokumentacji projektu oraz wymianę mailową pracowni Pereda Pérez Arquitectos.

  • Dotknięcie detalu

    Dotknięcie detalu

    Dotknąć, poczuć budynek.. Ale jak? Tak po prostu podejść i przyłożyć rękę albo oprzeć się, przysiąść na stopniach? Tak fizycznie zetknąć się z nim? Czy może chodzi o zrozumienie? Mówi się o „dotknięciu problemu”, czyli zauważeniu, dostrzeżeniu jakiejś sprawy. Myślę, że jedna i druga interpretacja dotyku/dotknięcia będzie tu na miejscu.

    Detale decydują o tym jak odbiera się większą formę. Są bliżej, lepiej widoczne, łatwiej je obejrzeć, dotknąć czy powąchać. Myślę, że dobra architektura to ta, która nie pomija detalu, a wręcz go uwypukla. Tak, by odbiorca mógł wejść dzięki niemu w bliższą relację z architekturą, by mógł ją poczuć.

    Zupełnie nie rozumiem budynków pozbawionych detali w imię „czystości formy” czy słynnego hasła „less is more” Mies’a van der Rohe. I jakkolwiek piękne są to idee w swoich założeniach, to jednak często stają się znajdowanym na prędce usprawiedliwieniem braku uwagi poświęconej detalowi. Skupienie jedynie na funkcji, rozmieszczeniu „programu” budynku często tak dominuje projekt, że wnętrze traktuje się jak drugorzędne(zostawiając je „dekoratorom” mającym w swych przepastnych teczkach wzorniki kolorów i wykładzin), a zewnętrzny detal sprowadza do wypiaskowanego wzoru na szklanej elewacji (z pełną determinacją używam słowa elewacja, a nie fasada). A jednak, mam silne przekonanie, że to właśnie kontakt z detalem, poczucie budynku, również w jego wnętrzu, zatrzymanie wzorku na nim czy dotknięcie są świadectwem jakości architektury.

    I znów mam tu na myśli nie tylko samo fizyczne zetknięcie, ale właśnie zrozumienie przestrzeni, które będzie możliwe, jeśli budynek na to pozwoli, jeśli „powie” coś więcej niż to, że został zaprojektowany dla funkcji biurowej. To detalowe myślenie to nie tylko skupienie na fakturze materiału, ale może przede wszystkim na „zzoomowaniu” spojrzenia na budynek aż do jego głębi, struktury, wewnętrznego scenariusza. Dobra architektura wyróżnia się takim podejściem.

    ( > źródło zdjęcia )

    Jeden z architektów modernistów, Adolf Loos, projektując słynny budynek w Pradze – Villa Muller, opracował go w najmniejszym szczególe. I choć jego zewnętrze jest emanacją modernistycznych haseł, to wnętrze – efektem zaawansowanego myślenia o przestrzeni, w której uwidaczniają się relacje i związki. Sam Loos mówił:

    My architecture is not conceived in plans, but in spaces (cubes). I do not design floor plans, facades, sections. I design spaces. For me, there is no ground floor, first floor etc… For me, there are only contiguous, continual spaces, rooms, anterooms, terraces etc. Stories merge and spaces relate to each other.

  • Materia

    Materia

    „Materiał to nie jest wykończenie”

    – napisał Kengo Kuma, japoński architekt.

    Lubię przyglądać się tkaninom, ich splotom i wzorom. Lubię oglądać ściegi, obszycia, wykończenia krawieckie. Sama też potrafię szyć. To nie przypadek. Dorastałam przy dwóch maszynach do szycia. Obie moje babcie potrafiły uszyć piękne stroje. Z lamówkami, zaszewkami, kontrafałdami, kolorowymi guzikami obciągniętymi materiałem… Materiałem. Materią: tkaniną. Ważna była jej struktura, sploty, osnowy i wątki, odpowiednie ułożenie wykroju, wzór i kolor. Wszystko to miało wpływ na to jak potem wyglądał strój, jak się go nosiło, czuło ciałem, jak się w nim wyglądało. To ciekawe, że do tej pory pamiętam bardzo dokładnie sukienki uszyte przez babcie, swetry zrobione na drutach i jedyne buty, które zamówiłam sobie u szewca.. Potrafię precyzyjnie opisać ich wygląd, ale też moje wrażenia.

    Podobnie zapadają mi w pamięć miejsca, w których materiał odgrywa istotną rolę, został pieczołowicie wybrany. Staje się wtedy łącznikiem między mną, a miejscem, w którym jestem. Materiał żywy, żyjący swoim rytmem daje mi to poczucie i zapada w pamięć na dłużej. Kamienne schody porastane gdzieniegdzie mchem; drewniane, wygładzone, ciepłe siedzisko; uchwyt obszyty przecierającą się skórą; miedziane, okryte patyną, dachówki..

    Najnowszy numer „Autoportretu” w całości poświęcony jest meterialności i materiałowi. O architekturze Kengo Kumy pisze w „Autoportrecie” Barbara Stec. Warto zajrzeć do jego pracowni i przekonać się jak bardzo świadomie decyduje o wyborze materiałów, z których powstaną zaprojektowane przez niego budynki, że właściwie od tego wyboru zaczyna. Warto też go posłuchać. Pięknie mówi o zapachu deszczu, pustce, cieniu i o znaczeniu zmysłów, pomijanych do tej pory w myśleniu o architekturze. Zamknij oczy, zanurz się w architekturę. Powąchaj, poczuj, posłuchaj…

     

  • Dotyk materii

    Dotyk materii

    Kiedyś, razem z Agnieszką Szeffel – filmoznawczynią, którą poznałam w gdańskim studium podyplomowym architektura + dialog, redagowałyśmy blog „struktura pozioma”. Wciąż można go przeglądać, choć nasza działalność została zawieszona i podsumowana w ostatnim wpisie. Piszę o tym dlatego, że miałyśmy wtedy pomysł gromadzenia zdjęć dokumentujących jak mieszkają architekci. Powstał niewielki zbiór fotografii.

    A ja dziś zastanawiam się jak wygląda dzień architekta. Czy budzi się rano i zerka na listę spraw, które musi „odhaczyć”? Czy ma czas na „studia”, lektury, spotkania z innymi architektami, twórcami, artystami? Czy znajduje w swoim dniu pracy czas, by zanurzyć się w tekstach teoretyków lub filozofów? A może tego zupełnie nie potrzebuje?

    Mój dzień zaczynam od zrealizowania przynajmniej jednego z zaplanowanych zadań. Koło południa robię przerwę i wyciszam telefon na godzinę. To moje spotkanie z tymi, od których mogę się czegoś nauczyć. Sięgam wtedy po książki albo słucham wykładu w internecie. Bardzo lubię ten czas.

    Jakiś czas temu sięgnęłam po książkę Juhaniego Pallasmy „Oczy skóry” (wydaną w języku polskim pierwszy raz przez Instytut Architektury w 2012r.), którą podsunęła mi pewna humanistka. A ponieważ od dłuższego czasu przyglądam się zagadnieniu bliskości i dotyku, książka wydała mi się warta uwagi.

    Usiadłam więc wygodnie, w miękkim kawiarnianym fotelu, otulona zapachem mielonej kawy, mając przed sobą perspektywę chwili spędzonej z książką, której nie znałam. Chwilę wcześniej kupiłam ją w pobliskiej księgarni, jak zwykle wąchając strony i głaszcząc okładkę, na której zawsze poszukuję dodatkowych wrażeń (tak, jestem „maniaczką” w kwestii kontaktu z papierem). Pomyślałam, że przejrzę ją na razie pobieżnie, chwytając wzrokiem co ważniejsze tezy, a głębszą lekturę pozostawię sobie na wieczór.

    Zamówiłam więc duże caffe latte i niewielkie, pachnące ciastko z żurawiną, które idealnie trzaskało mi w ustach przy przegryzaniu. Zamoczone w kawie nie rozmiękało zbyt szybko, pozwalając mi delektować się jego zmieniającą się konsystencją i aromatem suszonych owoców. Fotel, w którym siedziałam, miał przetarte podłokietniki, z których wystawały „wąsy” nitek. Byłam ciekawa co Pallasmaa, o którym usłyszałam od humanistki, pisze o tematach mi bliskich. Jak to się dzieje, że tekst traktujący o architekturze budzi takie zainteresowanie wśród nie-architektów?

    Książka, którą trzymałam w ręku, miała niewiele obrazów. W przeciwieństwie do wielu albumowych wydań poświęconych architekturze, zawierających wystudiowane fotografie budowli, zwykle pozbawionych ludzi i fotografowanych niczym portrety, bez kontekstu. W podejściu wielu projektantów, ale również „odbiorców”, architektura stała się kolejnym obrazem do oglądania, wykluczającym bliskość, dotyk. Zupełnie jak wystudiowane twarze supermodelek. To znamienne jak bardzo skupiamy się na obrazach, w jak wielkim ich strumieniu zanurzamy się każdego dnia, rozpoczynając spotkanie ze światem od dotknięcia ekranu smartfonu. Spojrzenie w okno zastępuje spojrzenie w jego elektroniczną reprezentację i informację o sytuacji za nim.

    Wzrokocentryczne postrzeganie świata zubaża nasze doświadczenie bycia w nim w pełni. Tymczasem, jak pisze Pallasmaa, to widzenie peryferyjne, a nie skupiony wzrok, może nas naprawdę zanurzyć w „ciele” świata. Ta teza wydaje mi się bardzo trafna i głęboko przekonująca. Przymknęłam więc oczy, by przez chwilę spróbować być, a nie tylko patrzeć, by wiedzieć, a nie tylko widzieć. Zapach kawy, głosy przyciszonych rozmów mieszających się z subtelnym swingiem z Rio, płynącym z głośników, wreszcie wygodne oparcie fotela, pozwalające oprzeć głowę.. – ile cech miejsca można wydobyć jeśli tylko na moment „wyłączy” się wzrok i skupi na odczuwaniu atmosfery miejsca!

    Czytałam dalej, zagłębiając się w tezy autora i coraz bardziej byłam przekonana, że to, czego pozbawia się współczesna architektura, to właśnie atmosfera, rodzaj genius loci, za którym tęsknotę koimy wybierając się na spacery wąskimi uliczkami starych miast. To w ich chropowatościach, zadrapaniach, bliznach i śladach poszukujemy tego, czego nie ma w najdokładniej zaprojektowanych „ikonicznych” budynkach, olśniewających wymyślnymi formami czy błyszczącymi elewacjami. „Starchitekci”, tworzący budynki do oglądania i zachwycania się technologicznymi możliwościami i mocami obliczeniowymi nowoczesnych komputerów wykorzystywanych w procesie projektowania, jakby zapomnieli, że ludzkie doświadczenie przestrzeni budowane jest przez wiele zmysłów, a proste, subtelne zetknięcia z materią pozostają w pamięci na dłużej.

    Osobiste doświadczenie bycia w przestrzeni, zanurzenia się w niej, fizycznego dotknięcia zwraca nas ku pierwotnym doświadczeniom. To właśnie dotyk jest najwcześniej rozwiniętym zmysłem, pozwalającym na pierwszy kontakt ze światem i poznawanie go oraz bycie w nim do końca, nawet kiedy zabraknie wzroku. To jedyny zmysł, którego nie można stracić, i który, w przeciwieństwie do wzroku, nie potrzebuje odpoczynku.

    Filiżanka, na której dnie widziałam już tylko resztki spienionego mleka zmieszanego z kawą, wystygła. Okruchy ciastka układały się w nieznany gwiazdozbiór na drewnianym niebie stolika. Telefon, który wyciszyłam, bezpardonowo świecił ekranem informując mnie, że powinnam odebrać. Zbyt mocno lubię moje poranki z myślicielami i teoretykami architektury. Tym razem przedłużyłam moje spotkanie z książką tak, by przeczytać jak najwięcej. W kawiarni zrobiło się tłoczniej. Zamknęłam więc książkę, wsuwając paragon pomiędzy strony, do których chciałam ponownie powrócić. Spojrzałam przez okno w kierunku ulicy, skąd dochodził szum deszczu, mieszający się teraz z kawiarnianym swingiem. W myślach zostały mi słowa Pallasmy:

    „Prawdziwą miarą jakości miasta jest to, czy ktoś może sobie wyobrazić, że się w nim zakochuje”