Londyn. Słońce na przemian z deszczem, poranny chłód i popołudniowy kwietniowy „upał”. Dookoła pałacu Buckingham i szpitala St.Mary rozstawiają się wozy transmisyjne, każdego dnia kolejny, byle nie przegapić informacji o narodzinach „Royal Baby”. Co mniej zorientowani turyści, obserwując tłum zgromadzony pod pałacem około 11:30, dopytują kierujących ruchem policjantów „czy to już”. Ekscytacja nieco opada kiedy okazuje się, że to całe zamieszanie tylko z powodu zmiany warty pod pałacem. Zwariowali naprawdę, zwariowali.. Patrzę na Londyńczyków, którzy mieszają się z turystami. Właściwie nie wiem kto jest stąd, a kto przyjechał oglądać miasto, jest tak kolorowo. Ale Londyńczycy nie robią sobie selfie z Big Benem aparatem na kijku..
Jestem szczęśliwa kiedy metro wyjeżdża na powierzchnię i widzę miasto. Inaczej czuję się jak w rurociągu poczty pneumatycznej, nadana tu, odebrana tam. Nic po drodze. Więc zadaję sobie dodatkowe kilometry, by zobaczyć więcej, kładę się na strzyżonym od czterystu lat trawniku i patrzę na miasto. Wszyscy i wszystko jest takie akuratne, przewidywalne na swój sposób. O wyjątkowości stanowią detale. Jak w dobrze skrojonym garniturze…
Patrzę na furtki w dzielnicy, w której mieszkam. Idę długą ulicą, przy której stoją podobne domy, z podobnymi ogrodzeniami, skąpane w zieleni, która o tej porze działa na zmysły w szczególny sposób. W porośniętych mchem ceglanych murkach zainstalowane są niewielkie furtki, jedne zamknięte na klucz, inne zostawione otwarte. Ilość wariacji na temat furtki wydaje się nieskończona. Podobnie jak kombinacji bieli, brązowej cegły, dachówki i okiennych wykuszy. Wszystko w angielskim kodzie, którego nikt nie łamie. Siła tradycji, wartość ciągłości jest tutaj odczuwalna ze zdwojoną mocą!
Dodaj komentarz